Małżeństwo z potrzeby chwili

2 miesięcy temu

Nowy Front Ludowy wygrał wybory we Francji. I co z tego?

Żeby ukazać pełnię sensacji, jaką były wyniki głosowania do Zgromadzenia Narodowego z ubiegłej niedzieli, trzeba spojrzeć w sondaże i skomentować to, czego w nich nie było. A brakowało tam przez całą kampanię, wliczając w to drugą turę, jakiegokolwiek śladu nadziei na triumf lewicy. Dopiero na samym finiszu, w piątek przed weekendem wyborczym, pojawiło się pierwsze badanie wskazujące na możliwą wygraną Nowego Frontu Ludowego. To był jeden ze scenariuszy, realny tylko wtedy, kiedy do prognozowanych przez firmę Ipsos maksymalnie 185 mandatów dla Frontu dodawało się inną maksymalną wartość, 18 miejsc dla kandydatów lewicowych niezrzeszonych w szerokiej koalicji. To był jednak wariant wysoce nieprawdopodobny, wszystko wskazywało na bezsprzeczną wygraną skrajnej prawicy spod znaku Zjednoczenia Narodowego – choć bez uzyskania większości.

Lewicowa rodzina kampanijna.

Dlaczego sondażownie tak bardzo się pomyliły? Zwłaszcza biorąc pod uwagę trafne wyniki exit poll po pierwszej rundzie? To temat na osobny tekst, zaważyły wysoka frekwencja, mobilizacja centrum i oczywiście taktyczne wycofywanie się z drugiej tury ponad 200 kandydatów antyprawicowych – tak ich nazwijmy, nic innego ich przecież nie łączyło. Znacznie ciekawsza jest jednak geneza nie tyle wygranej Frontu, ile w ogóle powstania owej koalicji, o której Raphaël Glucksmann, jeden z jej liderów, sam mówił dziennikarzom, iż to małżeństwo z rozsądku, w którym nie ma miłości. Z jednej strony, fascynować może heterogeniczność partii, które weszły w skład Frontu: zielonych, socjalistów, komunistów i tworu wielce kontrowersyjnego, formacji La France insoumise (Francja Niepokorna), kierowanej przez Jeana-Luca Mélenchona. Z drugiej, trudno w ogóle zrozumieć, jak lewica potrafiła nie tylko się zjednoczyć, ale też wygrać, skoro od lat jej bardziej tradycyjne części są w odwrocie, a zieloni w niedawnych wyborach europejskich mieli tak fatalny wynik, iż ryzykowali wypadnięcie z politycznego obiegu. 5,5% głosów dało zaledwie pięć mandatów w Brukseli, aż o osiem mniej niż w poprzednim rozdaniu – i to tylko dzięki całkiem łaskawej dla małych partii francuskiej ordynacji wyborczej w tym głosowaniu. Można oczywiście tłumaczyć to trendem ogólnoeuropejskim, pocieszać się, iż proekologiczni sąsiedzi z Niemiec dostali jeszcze większego łupnia i spadli z wyższego konia, bo przecież są w koalicji rządzącej. Nie zmienia to jednak faktu, iż zwłaszcza w świetle wielkich sukcesów Zjednoczenia Narodowego rozczłonkowana jeszcze wtedy lewica wyglądała marnie.

To nie jest polityczna archeologia. Od tych wydarzeń minął zaledwie nieco ponad miesiąc, a nagle optyka zmieniła się całkowicie. 182 mandaty w parlamencie. 9 mln głosów w pierwszej turze, 7 mln w drugiej. Etykieta poskramiaczy smoków, tych, którym udało się zatrzymać nieodwracalny już według wielu marsz skrajnej prawicy po władzę. Oraz dominująca pozycja względem Ensemble, centrowej partii, której politycznym patronem jest Emmanuel Macron. Wysłuchując bowiem powyborczych komentarzy ze strony liderów Frontu, trudno było stwierdzić jednoznacznie, z czego cieszyli się bardziej: z pokonania Marine Le Pen i Jordana Bardelli, czy z ustawienia się ponad Macronem, którego od lat opisują jako zło wcielone i źródło wszystkich problemów Francji.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Post Małżeństwo z potrzeby chwili pojawił się poraz pierwszy w Przegląd.

Idź do oryginalnego materiału