Po tygodniu Trump zawiesił na 90 dni większość ceł nałożonych w „dniu wyzwolenia” – chociaż pozostały zaporowe stawki nałożone na import z Chin (145 proc.) oraz 10 proc. dla wszystkich innych partnerów handlowych Stanów. Zanim przeczytacie ten tekst, może się to jeszcze zmienić, ale temat ceł z pewnością będzie wracał w najbliższych miesiącach. Nie tylko dlatego, iż Trump traktuje je jako uniwersalny środek na poprawę gospodarczej sytuacji Stanów, ale także dlatego, iż – jak pokazała dyskusja z ostatnich dni – cła odwołują się do fantazji głęboko zakorzenionych we wspierającej obecnego prezydenta koalicji.
Celna retroutopia
Gdy słucha się i czyta część zwolenników prezydenta, można odnieść wrażenie, iż prawdziwy cel wprowadzenia wysokich ceł jest znacznie bardziej ambitny niż zrównoważenie bilansu handlowego Stanów czy stworzenie korzystnych warunków dla odnowy amerykańskiego przemysłu: celem ma być bowiem odrodzenie moralne Ameryki. A konkretnie budowa retroutopii, zawracającej historię i cofającą amerykańską gospodarkę i społeczeństwo o prawie sto lat, do pierwszych dekad po wojnie. Do czasów, gdy Stany były pierwszą potęgą przemysłową świata, a gospodarka oferowała dobrze płatne miejsca pracy w przemyśle białym mężczyznom prosto po ukończeniu szkoły średniej, pozwalające im gwałtownie usamodzielnić się i założyć rodzinę.
Na popierających Trumpa kontach na portalu X często można zobaczyć zdjęcia: młoda rodzina z dwójką albo trójką dzieci z lat 50. Uwieczniona na tle domku jednorodzinnego na przedmieściu. Przed domkiem zaparkowany jest nowy samochód, a w podpisie pytanie: „czemu kiedyś mężczyzna bez dyplomu, pracując w fabryce z jednej pensji, mógł pozwolić sobie na dom, samochód, dzieci i niepracującą żonę?”.
Przy czym dla trumpistów często najważniejsze są te dwie ostatnie „rzeczy”, na które miała pozwalać pensja robotnika sprzed 70 lat. Cła mają nie tylko odbudować przemysł, nie tylko przynieść dobrze płatne miejsca pracy dla „niebieskich kołnierzyków”, ale też – jak zauważył na łamach portalu Vox Eric Levitz – cały porządek społeczny z lat sprzed ery globalizacji. Z charakterystycznymi dla niego wskaźnikami małżeństw, rozwodów, udziału kobiet w zatrudnieniu i dzietności.
Jeśli prawica ma bowiem problem z neoliberalną globalizacją ostatnich trzech, czterech dekad, to polega on w głównej mierze na tym, iż podważyła ona ekonomiczne podstawy porządku społecznego, w którym ludzie wcześnie zawierają związki małżeńskie, wychowują co najmniej dwójkę, a najlepiej większą gromadkę dzieci i raczej się nie rozwodzą.
Cła jako remaskulinizacja gospodarki
Dziś świat oczywiście wygląda zupełnie inaczej, a w prawicowych diagnozach istotną „winę” za ten opłakany stan rzeczy ponosi wzrost pozycji ekonomicznej kobiet w ostatnich dekadach. Bo globalizacja i towarzysząca jej dezindustrializacja oznaczały feminizację amerykańskiej gospodarki. Miejsca pracy w przemyśle, wymagające siły fizycznej, którą statystycznie mają raczej mężczyźni, zostały zastąpione przez zajęcia w usługach i prace biurowo-administracyjne, wymagające nie siły, ale albo wyższego wykształcenia, albo bardziej „miękkich” umiejętności, kulturowo kodowanych jako „kobiece”.
Ta zmiana uruchomiła przemiany społeczne, które znaczna część trumpowskiej koalicji postrzega jako głęboko destrukcyjne dla amerykańskiej tkanki społecznej. Model zatrudnienia bardziej otwarty dla kobiet osłabia ekonomiczne zachęty do małżeństwa i macierzyństwa, skłania je do wyboru kariery zamiast roli matki i żony. Zwłaszcza w sytuacji, gdy potencjalni partnerzy bez dyplomu nie mogą liczyć na pracę dającą stabilny dochód pozwalający utrzymać rodzinę w rozsądnym dobrobycie.
Cła, przenosząc produkcję przemysłową z powrotem do Stanów (pomińmy na chwilę bardzo uzasadnione wątpliwości, czy to faktycznie realna perspektywa) miałyby poniekąd „zremaskulinizować” amerykański rynek pracy, wypychając z niego kobiety i przywracając tradycyjny kontrakt płci, w którym mężczyźni znów mogliby realizować swoje powołanie przy fabrycznych maszynach. Jak na portalu X napisał prawicowy influencer Vish Burra, dzięki cłom Trumpa „znikną biurowe prace bez sensu” i „skończy się konkurencja z kobietami o prawdziwe miejsca pracy”. Kobiety wrócą do kuchni robić mężom kanapki do pracy, a „wskaźniki dzietności poszybują w górę”.
Na antenie Fox News gwiazdor stacji Jesse Waters przekonywał: „kiedy siedzisz cały dzień przed ekranem, to zmienia cię to w kobietę. Są badania, które to pokazują. Ale kiedy pracujesz np. budując roboty, to przebywasz z innymi mężczyznami. Nie jesteś otoczony przez kobiety z działu HR i prawników, co zwiększa twój poziom estrogenu”. Wszystko to ilustrował pasek na dole ekranu z pytaniem „Cła Trumpa uczynią z ciebie mężczyznę?”.
Wielu prawicowych komentatorów – ich wypowiedzi zebrał w artykule opublikowanym na portalu telewizji NBC Ja’han Jones – podnosiło podobne argumenty. Przekonywali, iż amerykańscy mężczyźni są dziś w głębokim kryzysie. Nie zakładają rodzin, nie mają dzieci ani pracy zapewniającej podstawową ekonomiczną stabilność, cierpią na epidemię samotności, zmagają się z uzależnieniem od pornografii, a niejednokrotnie także opioidów. Nie potrzebują jednak terapii, tylko miejsc pracy dających nie tylko stabilny dochód, ale też poczucie sensu i dumy z tego, iż własnymi rękami wykonuje się potrzebne rzeczy.
Odnowić naród, pognębić wykształciuchów
W wizji trumpowskiej koalicji cła mają przynieść podobne odrodzenie nie tylko amerykańskim mężczyznom, ale też całemu społeczeństwu. To bowiem, pozbywając się produkcji przemysłowej, pogrążyło się w głębokim kryzysie.
Z narodu producentów Stany zmieniły się w naród bezmyślnych konsumentów. Zamiast własnymi rękami produkować rzeczy zdumiewające świat, Amerykanie – jak w swoim niepodrabialnymi stylu ujął to wiceprezydent Vance – „pożyczają pieniądze od chińskich wieśniaków”, by kupować produkowane przez tych „wieśniaków” produkty. „Tak nie buduje się zamożnej gospodarki” – grzmiał Vance.
Cła mają odwrócić ten trend, wzmacniając Stany i ich niezależność od zagranicznych partnerów. choćby jeżeli to będzie się wiązało ze zmniejszeniem dobrobytu mierzonego w konsumpcji to – jak przekonuje część trumpowskiej koalicji –amerykańskie społeczeństwo i tak na tym zyska. Duma z samowystarczalności zrekompensuje mu brak dostępu do nowych gadżetów sprowadzanych z Chin.
Taka przemiana miałaby też istotny wymiar polityczno-klasowy. W marzeniach niektórych konserwatywnych intelektualistów wzmocnienie sektora wytwórczego miałoby zmniejszyć zapotrzebowanie na wyższe wykształcenie. Wprost pisze o tym konserwatywny autor Edward Luttwak, który w debacie o cłach sięgnął po argument: „zmuszanie pozbawionych akademickich ambicji młodych ludzi do edukacji wyższej pozbawia świat użytecznych pracowników, którzy powinni otrzymać dobrą edukację techniczną. Zamiast tego muszą się oni nudzić, zdobywając bezużyteczne stopnie na bezużytecznych kierunkach”.
Biorąc pod uwagę, iż wyższe wykształcenie zmniejsza prawdopodobieństwo głosowania na prawicę oraz to, iż uczelnie wyższe są bastionem poparcia demokratów, wizja napędzanej cłami reindustrializacji i zmniejszonego popytu na prace wymagające dyplomu ma też w tle fantazję o pognębieniu liberalno-lewicowych „wykształciuchów”.
Nie można udawać, iż wszystko jest w porządku
Jednocześnie zaś sprzeciw wobec ceł i całej zrekonstruowanej tu wizji część trumpowskiej koalicji przedstawia jako kolejny wyraz pogardy liberałów dla pracy w przemyśle i Amerykanów bez dyplomu.
Opozycja wobec Trumpa, sprzeciwiając się jego absurdalnej polityce celnej, nie może dać się zepchnąć na podobne pozycje. Krytykując politykę Trumpa, nie może udawać, iż globalizacja i zmiana profilu amerykańskiej gospodarki na bardziej usługową poza oczywistymi korzyściami nie przyniosła także kosztów, którymi polityka musi się zająć.
Jest oczywiste, iż polityka Trumpa nie zrealizuje fantazji o reindustrializacji. Mimo to obok pokazywania, co w polityce Trumpa nie działa, opozycja musi też przedstawiać swoją wizję tego, jak zmienić gospodarkę tak, by więcej Amerykanów miało poczucie, iż korzysta z wytwarzanego przez nią bogactwa.