Zgodnie z Konstytucją prezydent jest zwierzchnikiem sił zbrojnych. Z tej przyczyny od osoby ubiegającej się o najwyższą godność w państwie należy oczekiwać posiadania choćby elementarnej wiedzy o wojskowości. Czyli także o tym, czego nasza armia potrzebuje ogromnie a czego nie potrzebuje wcale.
Lotniskowce to okręty ogromne a do tego niezdolne do operowania w osamotnieniu. Każdemu z lotniskowców dziś pływających po morzach i oceanach świata zawsze towarzyszy cała armada innych okrętów. Armada złożona z większej liczby jednostek pływających, niż suma wchodzących w skład dzisiejszej polskiej marynarki wojennej. Wszystko to skutkiem tego, iż lotniskowiec to coś w rodzaju pływającego miasta. Na każdym służą tysiące ludzi i zawsze na każdym znajduje się mnóstwo sprzętu niebotycznie wręcz kosztownego. Jako jednostka wyjątkowo wielkich rozmiarów jest też lotniskowiec celem do trafienia łatwym. A iż skuteczny cios zadany w taki cel może zmienić losy największej choćby operacji – jeżeli tylko na akwenie ogarniętym wojną się pojawia to zawsze on właśnie staje się celem numer jeden. Dlatego musi być strzeżony, pilnowany, nieustannie otoczony okrętami bez przerwy śledzącymi przestrzeń powietrzną, wodną i podwodną. I oczywiście wyposażonymi w całą masę broni do niszczenia rakiet, torped, do zatapiania wszystkiego, co choćby potencjalnie może stanowić zagrożenie.
Latem 1982 roku, po wybuchu Wojny Falklandziej, Margarett Thatcher na niemal drugi koniec świata wysłała prawie całą brytyjską flotę. Jej część stanowiły też lotniskowce, choć nieco inne od dzisiejszych ich amerykańskich odpowiedników. Specjalnością Brytyjczyków były bowiem samoloty typu Harrier – myśliwce pionowego startu. Nie potrzebowały one pasa startowego, dzięki czemu brytyjskie lotniskowce mogły być nieco mniejsze a także – nieco tańsze. Argentyńczycy, którzy właśnie wtedy zajęli Falklady (zwane przez nich Malwinami) postanowili zadać flocie brytyjskiej jeden potężny cios. Do jego zadania dysponowali bardzo znikomą liczbę potężnych rakiet klasy ziemia – woda. Być może mieli wręcz jedną jedyną rakietę zdolną zatopić tak wielki okręt. I taką właśnie rakietę wtedy odpalili. Brytyjski lotniskowiec miał szczęście, bo skutkiem podobnego „echa radarowego” rakieta uderzyła w inny okręt. I ten szczęścia miał mniej – flagowy brytyjski niszczyciel Sheffiield poszedł na dno, co oznaczało śmierć sporej części jego załogi. Mimo, iż zatopiony brytyjski okręt był bardzo nowoczesny (w służbie był dopiero od kilku lat), wyposażony był w najlepszy sprzęt radarowy, to jednak informacja o zagrożeniu pojawiła się dopiero 45 sekund przed uderzeniem potężnej rakiety. Podobnie mogło się stać z brytyjskim lotniskowcem. A wtedy nie tylko straty byłyby niepomiernie większe. Zatopienie lotniskowca mogło oznaczać konieczność przerwania działań wojennych i pogodzenia się z utratą Falklandów. Skutkiem pomyłki rakiety Brytyjczycy jednak wojnę tę wygrali, archipelag odzyskali i dla wyrównania rachunków zatopili argentyński pancernik Generał Belgrano. A to oznaczało, iż to Argentyńczycy ponieśli w tym konflikcie straty większe od brytyjskich.
Powyższa historia uświadomić nam powinna, jak wrażliwym orężem są lotniskowce a przede wszystkim to, komu są one w ogóle potrzebne. Otóż – tylko marynarkom wojennym operującym na akwenach największych. Jest to po prostu broń dla wielkich mocarstw, dla imperiów kolonialnych lub państw prowadzących politykę na skalę światową. W czasie II wojny światowej lotniskowce mieli przede wszystkim Amerykanie i Japończycy. Z jednego powodu – walczyli o panowanie nad Pacyfikiem. Raczej marnie zakończyły się lotniskowcowe ambicje Niemiec. Ten, który zbudowali Sowieci – był i jest raczej wielkim pośmiewiskiem. W przypadku Związku Sowieckiego czy Rosji posiadanie lotniskowców jest też po prostu bez sensu. Wszystkie bowiem cieśniny świata kontrolowane są przez potencjalnych wrogów Rosji. jeżeli choćby posiadałaby ona wielką flotę wyposażoną w lotniskowce – i tak nie zdoła ona wyprowadzić ich na wielkie akweny. Z tej przyczyny fundamentem rosyjskiej floty są okręty podwodne. Tak, jak było to w przypadku Kriegsmarine w latach II wojny światowej, w czasie której Niemcy zwodowali blisko dziewięćset (!!!) u – bootów niemal rezygnując z jednostek nawodnych (najsławniejszy i największy Bismarck posłużył im bardzo krótko). Z trudem dziś budowa lotniskowców przychodzi Chinom. Parę innych państw bardzo stara się je mieć z powodów chyba głównie prestiżowych. Z dość niezrozumiałych przyczyn swój pierwszy lotniskowiec buduje dziś Turcja. Może chodzi im o realizowanie swych ambicji w basenie morza dużego, jakim jest Morze Śródziemne.
W przypadku Polski nie ma żadnego powodu, żeby nasza flota miała operować poza Bałtykiem, który jest morzem niedużym. jeżeli chodzi o obronę tej części Bałtyku, która jest obszarem polskich interesów, może być ona skutecznie kontrolowana przez lotnictwo morskie. Warto je mieć tym bardziej, iż samoloty czy śmigłowce przeznaczone do latania nad akwenami morskimi świetnie też się nadają do innych zadań. Z tej przyczyny ta część naszej armii powinna być naprawdę potężna. I nie potrzebuje ona żadnych lotniskowców, gdyż wszystkie jednostki latające dysponują zasięgami aż nazbyt dużymi dla samolotów czy helikopterów korzystających z przybrzeżnych lotnisk.
Jeśli już przy temacie obrony morskiej jesteśmy to dodajmy do tego też fakt taki, iż nasze Morze Bałtyckie jest najmłodszym i najpłytszym ze wszystkich mórz świata. I ma jeszcze jedną cechę – jest morzem wprost idealnym dla okrętów podwodnych. Mimo, iż płytkie, to jego dno jest wprost niesłychanie zróżnicowane. Stanowi ono jedno z największych na świecie cmentarzysk przeróżnych statków i okrętów. Pod wodami tego wielkiego wrakowiska, jakim jest Bałtyk, okrętom podwodnym działać i ukrywać się jest wyjątkowo łatwo. Z tej przyczyny bezwzględnie koniecznie potrzebujemy co najmniej kilku dobrych okrętów podwodnych. Zdaniem większości specjalistów powinniśmy mieć co najmniej trzy. Owe minimum minimorum to taka ilość, jaka przy ich doskonałym wykorzystaniu dawałaby szansę obrony przed atakiem z morza. Zwróćmy jednak uwagę na to, iż w okresie międzywojennym, kiedy nasza granica morska była dużo krótsza, posiadaliśmy aż pięć i to dużych okrętów podwodnych.
Mniejsze natomiast znaczenie mają jednostki nawodne. Potrzebne są oczywiście trałowce, ścigacze okrętów podwodnych, kutry rakietowe czy patrolowce. To nie one jednak w przypadku wojny na Bałtyku odgrywałyby zasadniczą rolę. A lotniskowiec? Na Bałtyku to pomysł całkowicie „od czapy”. Pomysł kompromitujący pomysłodawcę. Jednostka tak wielka mogłaby mieć trudność choćby z pokonaniem cieśnin, którymi wpływa się na Morze Bałtyckie.
Polska armia ma potrzeby ogromne. Byłbym za tym, żeby były w naszych rękach rakiety z ładunkami nuklearnymi. Powinniśmy je mieć pomimo najstraszliwszych choćby zagranicznych sankcji, którymi by nas zaatakowano po naszym dołączeniu do „atomowego klubu”. I zamiast lotniskowca – warto by mieć ze trzy atomowe okręty podwodne, zdolne ukryć się tam, gdzie nie wypatrzy ich nikt a wyposażone w arsenał zdolny jedną salwą zakończyć historię połowy Rosji czy całych Niemiec. W przeciwieństwie do całkowicie nam zbędnego lotniskowca – broń, o której tu mówię, mieć warto. I posiadając ją ogłosić najprostszą na świecie doktrynę obronną. Zawartą w jednym zdaniu: „Kto zaatakuje Polskę – ten nie istnieje”.
Artur Adamski