W Gdańsku znowu zafundowano nam gruby skandal, a adekwatnie prowokację. Chodzi o wystawę „Nasi chłopcy”, która przedstawia przypadki służby w niemieckich formacjach zbrojnych w czasie II wojny światowej osób pochodzących w terenów Pomorza Gdańskiego, a adekwatnie Okręgu Rzeszy Gdańsk-Prusy Zachodnie.
Ta sprawa, wezwania do służby w armii III Rzeszy, była tylko konsekwencją tego, iż osoby te wcześniej przyjęły, skutkiem presji lub wolnego wyboru, niemieckie obywatelstwo, czyli podpisały niemiecką listę narodową, stając się tzw. volksdeutschami. Oznaczało to, iż takie osoby nie tylko iż odrzuciły poprzednie, w tym polskie obywatelstwo, ale także zaprzeczyły, iż są Polakami. W normalnej sytuacji należałoby to zakwalifikować jako zdradę, ale, jak to zwykle u nas, nic nie jest oczywiste, i po wojnie większość volksdeutschów z grupy III i IV, odzyskało polskie obywatelstwo choćby bez procedury sądowej, a tylko na podstawie decyzji administracyjnej. Przy czym choćby polskie władze w Londynie, w przypadku Polaków na terenach włączonych do Rzeszy, akceptowały podpisywanie volkslisty jako tymczasowy środek umożliwiający egzystencję w państwie Hitlera, gdyż Polak w tym państwie, który nie zapisał się na volkslistę, był zepchnięty na samo dno, stojąc tylko kilka wyżej od ludności żydowskiej. Trzeba też przyznać, iż bardzo wielu Polaków odmówiło jej podpisania.
Jednak czym innym jest zrozumienie sytuacji tych osób, zmuszonych często sytuacją, do podpisywania volkslisty, a czym innym akceptacja dla najgorszej konsekwencji tego kroku, czyli pociągnięcia do służy w Wehrmachcie. Określenie „Nasi chłopcy” jest, w polskiej kulturze, zarezerwowane, przede wszystkim, dla żołnierzy Wojska Polskiego, którzy to, działając z narażeniem własnego życie, mają bronić bytu naszego narodu. W tym sensie użycie go oznacza nie tylko akceptację, ale też afirmację i pełną identyfikację z „naszymi chłopcami”. Mówiąc krótko oświadczamy w ten sposób, iż to my ich wysłaliśmy by działali w naszym imieniu i w naszej sprawie.
Teraz rozumiemy, dlaczego użycie takiego określenia wobec tych, którzy walczyli, nie ma co tego ukrywać, za III Rzeszę Adolfa Hitlera, musi, wśród normalnych mieszkańców Polski, budzić szok i sprzeciw. Jak można tak otwarcie wyrażać jakąkolwiek akceptację dla służby w niemieckich – nazistowskich oddziałach zbrojnych. Na dodatek, jak głosi jeden z opisów na tej żałosnej wystawie, tym rekrutom nierzadko towarzyszyła „też ekscytacja wywołana nowym doświadczeniem i możliwością zobaczenia nieznanych dotąd stron”. To brzmi jak fraza z niemieckiej prasy gadzinowej. Nie zapominajmy też, iż rekruci w ówczesnej armii niemieckiej musieli złożyć przysięgę na wierność „wodzowi Rzeszy Niemieckiej i narodu niemieckiego, Adolfowi Hitlerowi”, a od 24 lipca 1944 roku, jedyną dopuszczalną formą salutowania było tam hailowanie.
Jednocześnie organizatorzy tej wystawy usiłują się tłumaczyć i budować jakąś fałszywą paralelę z przypadkiem Luksemburga, gdzie także, po niemieckiej inwazji, przymusowo wcielano do armii niemieckiej i potem, po wojnie, powstała organizacja Ons Jongen usiłująca zadbać o te osoby i przedstawiać je jako ofiary nazistowskich represji. Tylko iż w przypadku Luksemburga takie podejście było uprawnione, gdyż tam mieliśmy do czynienia z dość powszechnym oporem przeciwko hitlerowskiej władzy: przedwojenny rząd i głowa tego państwa, Wielka Księżna, przebywali na emigracji w Londynie, zaś w okupowanym kraju wybuchł strajk generalny przeciwko przymusowej rekrutacji, brutalnie złamany przez Niemców. Tymczasem władze tzw. Wolnego Miasta Gdańska były po prostu nazistowskie i ostatni Prezydent Gdańskiego Senatu i głowa tego państewka, czyli Albert Förster, stał się hitlerowskim gauleiterem. Jego poprzednikiem był Arthur Karl Greiser, także znany hitlerowski zbrodniarz. Obaj, z sukcesem, przeprowadzili nazyfikację Gdańska, zaś po wojnie, odpowiadając w Polsce za swe niezliczone zbrodnie, skończyli życie na szubienicy: jeden w Warszawie, a drugi w Poznaniu. I takie to są tradycje Wolnego Miasta Gdańska.
A tymi tradycjami w okresie wojny i WMG to ogólnie jest w Gdańsku problem. Kiedyś znaleźli, zdawało się prawdziwy skarb, pisarza i noblistę Güntera Grassa. I wszystko było pięknie, aż do czasu kiedy okazało się, iż on w czasie wojny w Waffen SS służył. A na koniec jeszcze, w kontekście służby w hitlerowskich formacjach mieszkańców Pomorza, wspomnę o jednej rzeczy. W wydanej w Krakowie w roku 2010 książce Ryszarda Kaczmarka – Polacy w Wehrmachcie – znalazłem ciekawą informację, iż volksdeutsche, w tym z Pomorza, stanowili znaczną cześć załogi KL Auschwitz: 1940r. – 9,6proc., 1944r. – 6,6 proc., 1945r. – 7,8 proc.
No tych to już chyba za „naszych chłopców” nie będą uważać?
Stanisław Lewicki