Lewicki: Marsz i po marszu

1 rok temu

W ostatnią niedzielę odbył się w Warszawie marsz opozycji. W zamierzeniu organizatorów miał on stać się punktem zwrotnym w walce politycznej przed najbliższymi wyborami.
Warto się zastanowić kto tam zrealizował swoje plany, kto zyskał, a kto stracił na tym wydarzeniu, i jakie jest jego realne znaczenie.

Na początek frekwencja. Przed marszem niektórzy politycy Platformy przedstawiali w tym względzie swoje pobożne życzenia, obliczone na milion uczestników. Faktycznie wyszło o wiele skromniej i ta liczba była większa od 100 tysięcy i być może osiągnęła 150 tysięcy, czy choćby 200 tysięcy.
Uwzględniając jednak, iż na partie liberalnej opozycji głosowało w ostatnich wyborach około 10 mln. ludzi, oznacza to, iż Donald Tusk był w stanie, mobilizując partyjne struktury i czyniąc wielki wysiłek organizacyjny i finansowy, zgromadzić na marszu miedzy 1 a 2 procent swoich potencjalnych wyborców. Czyli raczej niewiele.
Trzeba też zauważyć, iż marsz wspierały bogate samorządy wielkich miast, będące we władaniu Platformy, nie mówiąc już o rzeszy organizacji pozarządowych finansowanych z zagranicznych źródeł. Jak widać, uzyskany efekt, w stosunku do zaangażowanego wysiłku, nie wygląda imponująco i, tym bardziej, nie można mówić o jakiejś nadzwyczajnej oddolnej mobilizacji.
Polska w swojej niedawnej historii oglądała zgromadzenia liczące ponad milion osób, ale nie byli to zwolennicy trendów politycznych zgodnych z obecnym kierunkiem liberalno-lewicowej partii Tuska.

Kto należy dziś do najbardziej radykalnych i krzykliwych zwolenników Donalda Tuska? Wśród nich wyróżniam dwie grupy, które szczególnie wydają się zmotywowane i sprawiają wrażenie, iż autentycznie walczą o własne interesy.
Jedni, to byli emerytowani pracownicy MSW z czasów istnienia PRL. Zostali oni, przez obecne rządy, pozbawieni uprzywilejowanych emerytur i zrównani w prawach z ogółem świadczeniobiorców. To wzbudziło ich wściekłość i spowodowało, iż od tej pory, są wśród najbardziej radykalnych przeciwników rządu, który tak ich potraktował.
Drugą grupę stanowią dawni artyści, może bardziej celebryci czasów PRL, którzy kiedyś byli uznawani za elitę, a w tej chwili zdegradowani i pozbawieni fruktów i zaszczytów wylewają swoje frustracje w postaci potoku wulgaryzmów.
Właśnie przed tym marszem, zaktywował się jeden taki, kiedyś niezły aktor, który ulżył sobie stekiem wyzwisk. Jak policzono, użył ich, w kilku zdaniach, aż 8. Temu, obecnemu czempionowi demokracji, przypomniano dziś, iż kiedyś pisał listy z pochlebstwami do generała Kiszczaka.

Mniejsza jednak o nich, gdyż ciekawszą kwestią jest to, kto tak naprawdę odniósł korzyści z tego marszu. W czyje plany wpisuje się to wydarzenie?
Niewątpliwie ustawia on i potwierdza pozycję Donalda Tuska jako najważniejszej postaci tzw. totalnej opozycji. Dla niego jest to ważne, gdyż jeszcze kilka miesięcy temu toczyły się poważne dyskusje, czy faktycznie Tusk jest najlepszą figurą do odgrywania tej roli.
Osobą, nie mniej od Tuska, zainteresowaną w ustawieniu go na pozycji lidera opozycji jest Jarosław Kaczyński, który wydaje się opierać całą swoją strategię wyborczą na założeniu, iż przyjdzie mu się zetrzeć w wyborach właśnie z Tuskiem. Jest do tego przygotowany jak myśliwy, który, idąc na polowanie na zające, bierze odpowiednią broń i naboje.
Stąd nie zdziwiłem się, iż gdy pojawiły się te wątpliwości, czy Tusk nadaje się na lidera opozycji, i powinien może zostać wymieniony na kogoś innego, to właśnie Kaczyński niejako pospieszył mu na ratunek, oświadczając, iż może odbyć z nim debatę. Już samo to wskazuje, iż Kaczyński uznaje go za najważniejszą osobę na opozycji i życzy sobie takim go wiedzieć.
Aby jeszcze bardziej wzmocnić te działania, PiS doprowadził do powołania komisji badającej wpływy rosyjskie, co powszechnie uznano za próbę wskazania na Tuska jako głównej postaci tego dramatu.
W tym sensie marsz, który zdaje się już ostatecznie ustawiać najważniejsze figury i wybierać pole gry zgodnie z preferencjami głównych graczy, jednocześnie spełnia oczekiwania i strategię Kaczyńskiego.
Ta kwestia jest najważniejsza, zaś pojawiające się w ustach polityków stwierdzenia, iż po tym marszu nic już nie będzie takie same, iż jest to jakiś przełom i początek, to jest wszystko tylko takie zaklinanie rzeczywistości, rutynowa próba manipulowania, podobnie jak niektóre sondaże mające pokazywać jakieś rzekomo istotne zmiany preferencji wyborczych, spowodowanych tym wydarzeniem.

Czy jednak marsz odejdzie gwałtownie w zapomnienie? prawdopodobnie wiele obrazków i sytuacji które miało tam miejsce będzie żyło dłużej, może choćby do wyborów, gdyż staną się one źródłem memów lub spotów wyborczych, i to zarówno jednej, jak i drugiej strony. Opozycja będzie pokazywać ujęcia, na których widać tłumy ich zwolenników, zaś z drugiej strony, dlaczego PiS nie miałby wykorzystać zapisów pojawiających się tam wulgarnych zachować, nieudolnej próby wykonania hymnu państwowego, jak też freudowskiej pomyłki Tuska, który, próbując prostacko nawiązać do ewangelii, obiecał swoim zwolennikom, iż będzie z nimi aż do dnia wyborów. Znaczy, nie dłużej, czyli nie powinni oni liczyć, iż będzie się ich potrzebami zajmował także po ewentualnym zdobyciu władzy za sprawą ich głosów.
Katolicy są przekonani, iż Ten, w którego wierzą, będzie z nimi aż do skończenia świata, a Tusk obiecał swoimi akolitom, iż będzie z nimi tylko do dnia wyborów. Taka różnica.
No i wspomnieć wypada monolog Lecha Wałęsy, który nazwał siebie Człowiekiem Sukcesu Tysiąclecia, a którego wynurzeń, w stylu słabego kabaretu, uczestnicy marszu nie chcieli jednak choćby słuchać.

Stanisław Lewicki

Idź do oryginalnego materiału