Prezydent Hołownia będzie stróżem inwestycji.
Prezydent Nawrocki będzie patronem służby zdrowia.
I co jeszcze?
Już w przededniu oficjalnej kampanii wyborczej jesteśmy łowieni na hasła zgoła nieprzystające do przyszłorocznej elekcji. Kiedy lider Polski 2050 mówił na swojej konwencji w Gdańsku, iż "trzeba zwiększyć stopień inwestycji w Polsce", a on, jako głowa państwa, "wykorzysta w tym celu wszystkie dostępne instrumenty", zadumałam się ciężko, jakimi to narzędziami we właśnie tym obszarze dysponuje prezydent?
Podobnie, jak trudno dociec, gdzie jest przy Krakowskim Przedmieściu schowany ten śrubokręt, którym kandydat PiS będzie naprawiał szpitalnictwo, a reprezentant KO budował elektrownię atomową. Obietnice, którymi nas obficie raczą, są puste.
Kandydaci na prezydenta chcą być premierami?
Trochę to nie ich, kandydatów, wina. Problem pojawia się 27 września 1990 roku, kiedy Sejm nowelizuje konstytucję i przyjmuje ustawę o wyborze prezydenta w głosowaniu powszechnym.
"W ten sposób – jak pisał prof. Antoni Dudek w Historii politycznej Polski 1989-2023 – bez głębszej refleksji, do budowanego w Polsce parlamentarnego-gabinetowego systemu rządów wprowadzono urząd prezydenta pochodzącego z wyborów powszechnych, co miało w przyszłości zaowocować licznymi konfliktami między kolejnymi prezydentami i premierami".
Sytuacja polityczna i ustrojowa jest też od tego momentu taka, iż głowa państwa, dysponująca bardzo silnym mandatem, milionami głosów swoich wyborców, jednocześnie nie posiada aż takich kompetencji, które dorównywałyby sile owej wyborczej legitymacji. Najpoważniejszym narzędziem w rękach prezydenta pozostaje weto, pełniące funkcję hamulca, co da dobre skutki, gdy ustawa jest zła lub złe, gdy ustawa jest dobra, a prezydent dzięki weta po prostu toczy walkę z rządem, co widzimy w naszym kraju teraz.
Starając się w kampanii wyborczej o głosy, kandydaci na prezydenta wchodzą więc w buty kandydata na premiera, co widzieliśmy podczas wyborczej soboty: Trzaskowski w Gliwicach, Hołownia w Gdańsku, Nawrocki w Lublinie. Wybierzmy po jednym przykładzie z nijak mających się do rzeczywistości narracji kandydatów.
Rafał Trzaskowski, odpowiadając na społeczne niezadowolenie związane z drożyzną, wezwał Adama Glapińskiego do obniżki stóp procentowych, zapowiedział wysłanie mu drogiej (10 zł) kostki masła i zadeklarował, iż "dziś potrzebny jest niezależny prezes NBP". I co dalej?
Prezes NBP ma swoją kadencję, kończy się ona dopiero w 2028 roku. Proces stawiania Glapińskiego przed Trybunałem Stanu buksuje, w sumie nie wiadomo, czy nie jest to tylko straszak, czy też może faktycznie koalicja chce tego narzędzia wobec Glapińskiego użyć. Na razie nic na to nie wskazuje.
Jeśli Trzaskowski będzie prezydentem, to za trzy lata wyśle do Sejmu wniosek o powołanie jakiegoś kolejnego prezesa banku centralnego, ale nie wiemy, jaki po wyborach 2027 roku to będzie Sejm i czy skwituje w głosowaniu tę decyzję Trzaskowskiego. Krótko: czekają nas trzy kolejne lata z monologami Glapińskiego i żadne pohukiwania tego nie zmienią.
A Nawrocki o... Ukrainie
Karol Nawrocki wskoczył, podobnie jak ostatnio cały PiS na konika antyukraińskich nastrojów, wykorzystując wieloletnią blokadę Kijowa nałożoną na ekshumacje ofiar rzezi wołyńskiej. Wprawdzie ostatnio sprawa ruszyła z miejsca, za sprawą oświadczeń ministrów dyplomacji obu krajów, co ewidentnie PiS-owi nie jest na rękę, zatem ze strony Nawrockiego trwa teraz popędzanie rządzących, bo "IPN może rozpocząć ekshumacje w ciągu 24 godzin".
Tymczasem prof. Grzegorz Motyka przypomniał, iż Nawrocki na kilka miesięcy przed agresją rosyjską na Ukrainę odmówił spotkania z prezesem ukraińskiego IPN i prowadzenia negocjacji w sprawie, mówiąc, iż jest urzędnikiem zbyt niskiej rangi. Czyli sam nie był zainteresowany działaniem, do którego teraz tak zachęca innych. A ponieważ zadeklarował, iż zasypia przy Piśmie Świętym, niechaj przypomni sobie przypowieść o belce we własnym oku, której się nie widzi.
Szymon Hołownia, reagując na problem, który zawsze w badaniach wychodzi jako palący i do załatwienia tu i teraz, czyli stan polskiej służy zdrowia, naobiecywał swoim sympatykom, iż "minister zdrowia nie będzie miał z nim łatwego życia", iż on, jako prezydent "będzie chciał spotkać rządzących i opozycję, by zaprojektować służbę zdrowia tak, by służyła dzieciom posła Polski 2050, czy dziadkowi posła PiS lub Konfederacji".
Tyle iż prezydent może, oczywiście, powołać radę ekspertów, przygotować choćby projekt reformy, ale do jej uchwalenia potrzebuje szabel w Sejmie i w Senacie. A ewentualna "partia prezydencka", czyli Polska 2050 to raptem 32 posłów, żadna siła. Wydaje się też mało prawdopodobne, by to akurat prezydent mógł przeprowadzić tak skomplikowaną operację, jaką jest reforma publicznej służby zdrowia. Ale trwa kampania, kandydaci patrzą, co boli ludzi i tylko do tego się odnoszą, doskonale zdając sobie sprawę, iż nic z tego, co obiecują, nie będzie mogło być zrealizowane na akurat tym urzędzie, o który walczą.
Niezależni kandydaci, ale z logo partyjnym w tle...
Na koniec o jeszcze jednej nieprawdziwej, za to wspólnej dla wszystkich wyżej wymienionych kandydatów opowieści. Chodzi o te deklaracje o "niezależności". I Trzaskowski, i Hołownia, i Nawrocki, jeżeli zwyciężą wiosną przyszłego roku, będą chcieli – za pięć lat – powalczyć o reelekcję, to pewne. Bez partyjnych pieniędzy, bez struktur, które taką kampanię mogą w każdym zakątku kraju poprowadzić, nie ma taka operacja szans powodzenia. Dlatego prezydent musi dobrze żyć, przynajmniej za pierwszej kadencji, ze swoim politycznym zapleczem.
Także, jeżeli jest się teraz liderem ugrupowania – bo po wyborach Szymon Hołownia przestanie nim być, jego miejsce zajmie ktoś inny, liczący przecież na to, iż prezydentura Hołowni przysłuży się Polsce 2050. Półroczna kampania to bardzo długa kampania. Już po jej początku można się spodziewać, iż zostanie wypełniona dość fantastyczną treścią. Gdy tymczasem i tak będzie to plebiscyt: za obecnym rządem lub przeciwko niemu, za powrotem PiS lub przeciwko temu. To jest ta jedyna i prawdziwa opowieść o tej elekcji.