Lewica nie musi się martwić końcem Zandberga. Lepszy ferment niż dogorywanie

3 dni temu

Długa tradycja weryfikowania dorobku mężczyzn z lewicy na podstawie tego, jak kończą, nie zadziałałaby na korzyść oceny politycznego dorobku dwóch posłów partii Razem. W ciągu roku od wyborów parlamentarnych kierownictwo partii koncertowo roztrwoniło całkiem przyzwoity kapitał, jakim na tle całej Nowej Lewicy było wprowadzenie ośmiu osób poselskich do Sejmu i dwóch do Senatu. Adrian Zandberg i Maciej Konieczny odegrali w tym procesie najważniejsze role.

Choć decyzję o niewchodzeniu do rządu przy jednoczesnym poparciu dla jego działań można było różnie oceniać na początku kadencji, to z perspektywy czasu aktyw zweryfikował ją nad wyraz krytycznie – jako początek końca Razem, jakie znaliśmy. Trudno więc mieć pretensje do Magdaleny Biejat i polityczek, które wczoraj – dwa dni przed partyjnym kongresem, na którym prawdopodobnie zostanie ogłoszone wyjście Razem z klubu Lewicy – zdecydowały się na umycie rąk, rozłam i opuszczenie sentymentalnego stowarzyszenia kanapowych kombatantów.

Niewykorzystane sytuacje się mszczą

Zandberg od blisko dekady jest politykiem jadącym na oparach prestiżu, który w 2015 roku zapewniła mu debata prezydencka. Co prawda na X można było przeczytać pochwały, iż zamiast angażowania się w medialne potyczki podbija serca na wiecach protestujących pocztowców, ale niewprowadzenie w ostatnich latach do głównonurtowej debaty choćby jednego tematu czy nośnej wypowiedzi trudno uznawać za rozumienie potrzeb „klasy ludowej” i strategię polityczną dającą nadzieję na wzrost poparcia. Z kolei Maciej Konieczny po dokumentnym położeniu swojej kampanii i kompromitującym wyniku w eurowyborach ratunku szukał w niszowych studenckich protestach, a nie w odzyskiwaniu zaufania kolegów i koleżanek z partii czy wysilonej pracy w terenie.

Ostatnie tygodnie były już prawdziwym popisem politycznej bezradności kierownictwa Razem: w wewnętrznym, opiniodawczym referendum na temat przyszłości partii najpopularniejszymi odpowiedziami były negocjowanie wejścia do rządu oraz wyjście z klubu Lewicy – a więc dokładne zaprzeczenie całej strategii przyjętej po 15 października. Na dodatek kompletne nieudacznictwo w sprawie wyrzucania posłanki Matysiak, brylującej od czerwca jako męczennica w mediach swoich nowych, prawicowych kolegów pogłębiało wrażenie niewywrotowości razemickiego walenia.

Z perspektywy minimalizowania szkód po ogłoszeniu kolaboracji Matysiak z PiS najlepszym rozwiązaniem było natychmiastowe pozbawienie jej legitymacji członkowskiej. Minęłyby wakacje i wszyscy poza niszowymi grupkami altlefciarzy zapomnieliby o zassanej na prawicowe listy posłance z Kutna.

Tymczasem nieustanne zawieszanie i odkładanie sprawy na później coraz bardziej szkodziło partii i gdy kilka dni temu wydawało się, iż oto trafił się fantastyczny, medialny pretekst do pozbycia się szkodliwej posłanki – czyli bicie brawa Andrzejowi Dudzie – nie wydarzyło się nic. Matysiak, wciąż pozostająca w szeregach skurczonego klubu, zanotowała kolejny obieg po prawicowych mediach w aureoli męczennicy, a znajdujący się mentalnie już po drugiej, pozaklubowej stronie Zandberg brutalnie punktował mielizny rządów Tuska.

Niemęskie granie

Mankamenty tzw. koalicji 15 października nie wydają się tajemnicą dla odchodzących z Razem polityczek, jednak wycofanie się na z góry upatrzone przez zakon Młodych Socjalistów (do którego poza Zandbergiem i Koniecznym należy również Marcelina Zawisza) pozycje okazało się jeszcze mniej pociągającą alternatywą. Podczas gdy np. Agnieszka Dziemianowicz-Bąk od trzech lat konsekwentnie buduje polityczne zaplecze, od roku mając do tego potężne narzędzie w postaci ministerialnej teki, jej dawni koledzy i koleżanki mieli do zaoferowania stanowiska asystentek publicystów i członkostwo w reprezentowanym w Sejmie, ale jednak non-profitowym think tanku, którego pomysły za kilka lat przejmie wielkopańskim, inkluzywnym gestem szef Koalicji Obywatelskiej.

Dla partyjnych dołów nie zostały choćby ochłapy, nie mówiąc już o sprecyzowanej ścieżce kariery.

Zarówno Zandberg, jak i Konieczny są przy tym symbolem prawdziwego kryzysu toczącego najbardziej pryncypialne środowisko w polskiej polityce parlamentarnej – czyli nieumiejętności przyciągania nowych polityków. choćby Lewica potrafiła wyczarować Łukasza Litewkę, nie wspominając o prawicy – zarówno pisowskiej, jak i konfederackiej – która co chwilę prezentuje nam nowy, jeszcze gorszy model ambitnego polityka, wspinającego się w partyjnej hierarchii. A jacy mężczyźni objawili się w Razem w tej dekadzie na forum ogólnopolskim? No właśnie. Jednocześnie dla dwóch ostatnich Mohikanów w partii była to sytuacja nad wyraz wygodna, skoro za żadne przegrane w ostatnich latach wybory nie ponieśli choćby minimalnej odpowiedzialności.

Nieposiadające rozbudowanych lokalnych struktur Razem, nie wchodząc do rządu, pozbawiło się jakichkolwiek atutów, które mogłyby przyciągnąć nowych członków. Gdy po dekadzie obecności w polityce poparcie partii krąży wokół 2–3 proc., niezwykle trudno wciągać młodych polityków czy aktywistki do pracy u podstaw, zwłaszcza poza wielkimi miastami – z miejsca skazują się oni na co najmniej bardzo długi marsz, a najczęściej na rolę politycznego planktonu, który w mieścinach i wioskach utuczonych na dziesiątkach lat prawicowych zwycięstw i związanych z tym profitów może uchodzić za grupę niegroźnych ideowców.

Sztandar wyprowadzono – i co dalej?

Dlatego wysłanie Zandberga i Koniecznego oraz Zawiszy i Matysiak „kibitką do Sulejówka” wydaje się w tym kontekście decyzją tyleż ryzykowną, co nieuniknioną. Wicemarszałkini Biejat już na starcie pociągnęła za sobą większość miejskich radnych, których i które Razem wyniosło na urzędy po wyborach samorządowych – być może ostatni nieroztrwoniony kapitał partii, której ambicją nie powinno być tworzenie warszawskiego klubu dyskusyjnego, a obliczone na lata budowanie struktur pomagających w osiągnięciu osobistego rozwoju, zawodowego awansu czy życiowej stabilizacji.

Jednocześnie nic nie wiadomo na razie o trajektorii Najnowszej Lewicy pod przywództwem niedoszłej prezydentki Warszawy. Wiadomo za to, iż uniknięcie konfrontacji w wyborach prezydenckich to w tym momencie jedyne możliwe rozwiązanie – wsparcie dla Dziemianowicz-Bąk i odległa perspektywa kolejnych wyborów pozwolą na przegrupowanie i okrzepnięcie nowej lewicowej frakcji.

Dla Biejat co najmniej równie ważne będą wybory przewodniczących Nowej Lewicy, w których po raz pierwszy po rozłamie będzie mogła udowodnić mityczną już, odmienianą przez wszystkie przypadki sprawczość swojego otoczenia politycznego.

Niezależnie od tego, w jakim miejscu będzie znajdować się Biejat po dwóch latach rządów KO i spółki, wydaje się, iż wczorajsza decyzja to dobra informacja dla polskiej lewicy – parlamentarnej i nie tylko. Od czasu, gdy Adrian Zandberg uznawany był za polityka mogącego faktycznie zdziałać coś na poziomie ogólnopolskiej polityki, do głosu doszło wiele środowisk z progresywnym, prospołecznym zapleczem, którym monopol pogrążającego się w marazmie Razem na lewicową ortodoksję coraz bardziej ciążył. Teraz będą mogły udowodnić, iż choć inna polityka nie jest dostępna na wyciągnięcie ręki, to choćby w umiarkowanie atrakcyjnych zastanych warunkach nie trzeba skazywać się na rolę obrażonego i stroniącego od wzięcia jakiejkolwiek władzy marginesu.

Idź do oryginalnego materiału