W sobotę 5 października zebrały się Lewica (w ramach Rady Krajowej) i Polska 2050 (na hucznej konwencji) – partie koalicji rządzącej, które mają ostatnio największe – i podobne – kłopoty.
Oba ugrupowania poddawane są presji KO, która przejmuje hasła zielone i równościowe, mają ministrów, których nazwiska powracają w dyskusjach o rekonstrukcji rządu (Paulina Hennig-Kloska i Dariusz Wieczorek), obie mają też problematycznych koalicjantów.
Lewica ma w klubie Razem, które jest i nie jest w opozycji do rządu, a Polska 2050 ciągle idzie Trzecią Drogą z PSL-em, który popiera myśliwych, spowalnia rozdział od Kościoła i zagłosował przeciw dekryminalizacji aborcji po miesiącach wspólnych komisji, kiedy choćby Szymon Hołownia dał się przekonać.
A jednak ci koalicjanci są potrzebni: Razem w 26-osobowym klubie poselskim ma aż 8 głosów, bez nich Lewica z małego koalicjanta stanie się nieznacznym. Czy obroni swoje ministerstwa przy najbliższej rekonstrukcji?
PSL jest potrzebne Polsce 2050, bo ma promować Szymona Hołownię jako kandydata na prezydenta. Tak miało być od początku, a Władysław Kosiniak-Kamysz dostał w zamian prestiżowe ministerstwo. Liderowi Polski 2050 za rok skończy się kadencja rotacyjnego marszałka, a jednocześnie pozostaje czarnym koniem swojego słabnącego ugrupowania, które na początku nazywało się przecież Polska 2050 Szymona Hołowni. Co stanie się z partią, gdy Hołownia nie będzie miał mocnej pozycji?
Trudna koalicja za prezydenta
Wybory prezydenckie to okazja dla ugrupowań, którym sprawczość wymyka się z rąk, a poparcie nie rośnie. Mogą skupić na sobie uwagę, przypomnieć podkradane postulaty oraz własne polityczki i polityków, pochwalić się tym, co się mimo wszystko udało. choćby jeżeli kandydatka zbierze głosy tylko w pierwszej turze, będzie mogła je symbolicznie przekazać w drugiej, stając się współtwórczynią zwycięstwa i pokazując swoją pozycję. Ale do wyborów prezydenckich trzeba w ogóle dotrwać. A żeby to się udało, trzeba zmobilizować swoich.
Mobilizacji twardego elektoratu sprzyjała konwencja Polski 2050. Szymon Hołownia wszedł na scenę przy wtórze fanfarów, przemawiał po swojemu, dość długo – mimo słyszalnych oznak przeziębienia. Prosił swoich działaczy i wyborców o cierpliwość i zrozumienie sojuszu z PSL-em. Przekonywał, iż „jeśli ktoś chce mieć rację, to idzie na uniwersytet albo na księdza, a nie do polityki, bo w polityce potrzebna jest nie tylko racja, ale i większość” – czym wywołał oklaski sali.
„To dopiero pierwsze okrążenie” – mówił marszałek Sejmu – „wytrzymaliśmy w strefie zgniotu, między dwoma prącymi na siebie kolosami PO i PiS, które ścierają się od dekad” – podkreślał. Rzeczywiście, Polska 2050, która powstała jako alternatywa dla zmęczonych PO-PiS-em, odkąd PSL zaczął grać na te 13 milionów konserwatywnych wyborców, często mówiąc jednym głosem z PiS-em, naprawdę znalazła się w strefie zgniotu.
Dla wyborców, którym obiecano inną politykę, daleko posunięte kompromisy wynikające z tej trudnej pozycji wcale nie muszą być jasne. Dlatego Hołownia, a za nim ministra funduszy i polityki regionalnej Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, przypomnieli „wspólne DNA” – zielone i europejskie. „Przepraszamy, jesteśmy wciąż tacy sami, jesteśmy politykami, ale to wciąż my: Kasia, Michał, Olga, ci sami, których poznaliście na bazarach, przy wspólnych akcjach Ruchu Polski 2050”.
To samo mówiła też Paulina Hennig-Kloska, której koledzy okazali wyraźne wotum zaufania. Przypomniała „zielone osiągnięcia”: moratorium na najcenniejsze obszary przyrodnicze, lasy społeczne, wokół których właśnie się toczą dyskusje między społecznikami a leśnikami, budowę elektrowni atomowej, „w czym żaden Sasin nie przeszkodzi”, i mające niebawem nastąpić ustanowienie Parku Narodowego Dolnej Odry.
Ani razu jako przeciwniczka polityczna nie pojawiła się Koalicja Obywatelska. Z PSL-u występujący politycy gęsto się tłumaczyli, ale przedstawiali jako koniecznych, strategicznych koalicjantów. Czarnym charakterem był PiS, a bezpośrednią przeszkodą Lewica, która sprzeciwia się składce zdrowotnej i która stawia na swoim, chociaż z toku negocjacji wynikało co innego. Lewica tymczasem jest sojuszniczką Polski 2050 w kwestii mieszkań i kredytów, które karmią deweloperów, ale nie sprawiają, iż mieszkania rzeczywiście stają się dostępne.
Kandydatka za subordynację
Lustrzany zabieg miał w weekend miejsce w Lewicy. O ile konwencja Polski 2050 miała przekonać jej działaczy i wyborców, iż warto zacisnąć zęby i wytrzymać z PSL-em jeszcze trochę, bo nagrodą będzie kandydat na prezydenta, o tyle Lewica nie mówiła do swoich wyborców, ale wprost do koalicjantów, proponując im szansę na prezydenturę za subordynację.
Połowa konferencji prasowej po Radzie Krajowej zdawała się być skierowana do partii Razem, która mogła wywnioskować, iż o ile poprze budżet – czyli okaże się, iż jednak nie jest w opozycji do rządu – będzie mogła wystawić swoją kandydatkę na prezydentkę. Największym problemem budżetowym dla negocjacji w Lewicy jest, podobnie jak w Polsce 2050, kwestia składki zdrowotnej.
Przewodnicząca klubu Lewicy, Anna Maria Żukowska, żeby było dobitniej, napisała, iż rozważaną kandydatką jest ministra rodziny pracy i polityki społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Lewica jest jednak gotowa, gdyby kandydatek pojawiło się więcej, przeprowadzić prawybory.
Lewica, która również znalazła się w „strefie zgniotu”, konsoliduje się: mobilizuje Razem, której grozi wewnętrzny podział, znosi frakcje w Nowej Lewicy (nie będzie już frakcji Wiosny i SLD), a współprzewodniczący pozostają na swoich stanowiskach do listopada 2025 roku. W maju w czasie kongresu zmieniony zostanie statut na podstawie którego wyłonione zostanie nowe przywództwo, jednoosobowe na poziomie powiatów i województw, a być może również na poziomie partii.
Czy to pozwoli wzmocnić się i podejść do wyborów prezydenckich, wzmocnić swoją pozycję w koalicji 15 października, uniknąć „zgniotu”?
To, co mają Lewica i Polska 2050, a czego nie ma KO, to programy, pomysły polityk publicznych. Brak programu powoduje narastające zniecierpliwienie grup, które swoimi głosami zasilały KO i doprowadziły do zmiany władzy: środowiska akademickiego, ekologów, obrońców praw człowieka, zwolenników silnych państwowych instytucji, społeczeństwa obywatelskiego.
Grupy te dłuższy czas milczały, dając nowemu rządowi czas, rozumiejąc trudną sytuację, ale „miodowy miesiąc” koalicji 15 października najwyraźniej dobiegł końca. Pomysł państwa pisanego na serwetce coraz mniej się podoba. jeżeli Lewicy i Polsce 2050 uda się przedstawić siebie jako te koalicyjne siły, które mają program, ale potrzebują więcej głosów, być może słupki sondażowe wreszcie drgną na ich korzyść, a Donald Tusk będzie musiał zacząć się z nimi liczyć.