Leder: Tam, gdzie sytuacja rewolucyjna nie znajduje politycznej artykulacji, nadchodzi wojna

11 miesięcy temu

W roku 1998, trzydzieści lat po rewolcie 1968 roku i trzy lata przed 11 września, pisał Marcel Gauchet, francuski historyk idei:

„Byliśmy świadkami zaskakującego zmniejszenia napięć w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, a przemoc lat 60. wydaje nam się z perspektywy czasu ostatnim wybuchem płomieni i jednocześnie symulakrum”.

Dynamika rewolty lat 1967–1968 daje do myślenia. Opierała się ona na sojuszu grup realnie upośledzonych – wyzyskiwanych, jak robotnicy we Francji czy Afroamerykanie w USA – z uprzywilejowanymi w gruncie rzeczy dziećmi powojennego boomu gospodarczego. Polityczne ostrze buntu tych dwóch grup było więc zwrócone w zupełnie różnych kierunkach.

Robotnicy toczyli dawną, XIX-wieczną walkę klas. Gdy we Francji znaleźli się, ni z tego, ni z owego, w sytuacji strajku generalnego – po którym, jak wiadomo, już tylko rewolucja – nagle się wycofali. Nie byli gotowi na próbę przejęcia władzy i całkowitej zmiany systemu; po drodze musieliby się zderzyć z czołgami francuskiej armii generała Massu, stacjonującej w Niemczech. Moskwa, mająca ogromny wpływ na największy francuski związek zawodowy, CGT, też tego nie chciała. Z rewolucyjną Francją nie było jej po drodze.

Bunt czarnych pracujących w przemyśle w wielkich miastach Północy USA, związany z rozczarowaniem ruchem praw obywatelskich – w 1967 zabity zostaje Martin Luther King, chwilę później rozpoczyna się „wielkie zamykanie” Afroamerykanów w więzieniach – i stagnacją poziomu życia w wyniku obniżenia wartości pieniądza spowodowanego kosztami wojny w Wietnamie, miał charakter gwałtownej rewolty, rozpaczliwych zamieszek, ruchów walczących, takich jak Czarne Pantery.

Te grupy jednak – i robotnicy Europy, i Afroamerykanie – dość gwałtownie znaleźli się na marginesie głębokiej zmiany systemu ekonomicznego, zapoczątkowanej w latach 70. Po oparciu dolara o ropę i wyprowadzeniu produkcji poza Zachód w latach 80. stali się wykluczonymi – ludźmi niepotrzebnymi, z którymi nie do końca wiadomo, co zrobić.

Sytuacja, gdy ogromny podmiot politycznego konfliktu dawnego Zachodu – robotnicy – stał się niepotrzebny, zdezintegrowany i pogardzany, w najlepszym wypadku zamieniając się w prekariat, okazała się dla ludzi składających się na ten społeczny byt nie do wyobrażenia, nie do zaakceptowania.

„W społeczeństwie, w którym człowiek określa siebie poprzez miejsce zajmowane w systemie produkcji – miejsce zatrudnienia – brak pracy to jedna z najbardziej bezpośrednich form braku tożsamości funkcjonalnej”. (Martin Caparrós, Głód)

Traumatyczność tej sytuacji skłania ich dziś do racjonalizowania; rozprowadzania traumy w sieci urojeń. Jest to podstawa populistycznych teorii spiskowych, fantazmatycznych wyobrażeń europejskich mas ludowych o różnych zadziwiających „planach elit”, na przykład „wielkim resecie”  – a także o chęci elit do tego, by wymienić białoskórą, niepotrzebną i zubożałą ludność europejskiej prowincji na bardziej pokornych, kolorowych imigrantów. Albo, w Ameryce, o spiskach reptilian przeciw prawdziwym ludziom.

Te rojenia przegranych i niepotrzebnych zastąpiły walkę polityczną; ich rodzenie się pod koniec wieku skrywane było przez „zaskakujące zmniejszenie napięć” opisane przez Marcela Gaucheta, i wyłaniającą się hegemonię neoliberalizmu. Możliwe było również dzięki ogromnemu zwiększeniu szybkości przepływu znaków wartości między Południem a Północą w tworzącej się globalnej membranie światowej gospodarki, niejako ponad głowami osieroconych klas ludowych dawnego Zachodu. W zgodzie z uwagą Paula Virilio:

„Skracanie dystansu stało się strategicznym faktem brzemiennym w nieprzewidywalne skutki natury ekonomicznej i politycznej, zjawisko to stanowi bowiem wyraz zanegowania przestrzeni jako takiej ”.

Proletariat przegrał, bo szybkość przepływów w globalnym systemie gospodarczym pozwoliła wyprowadzić wojnę klasową, najważniejszy konflikt określający dzieje, z Północy. Symulakryczne starcie lat 60. wygrały zrewoltowane przeciw dawnej burżuazji dzieci klasy średniej. Słychać to w słowach Étienne’a Balibara, uczestnika tej rewolty: „Myśleliśmy, iż obalamy burżuazję, a utorowaliśmy drogę hiperkapitalizmowi”.

Dzisiaj, gdy dawne te dzieci powoli kierują (kierujemy?) się ku „domom spokojnej starości”, zwane są „boomerami”. Ich (nasze?) pole symboliczne, znakomicie reprezentowane przez schizoanalityczne rozważania D&G, okazało się o wiele lepiej przystosowane do płynnego kapitalizmu końca tysiącleci niż osadzone w strukturach XIX-wiecznej tradycji wyobrażenia na temat walki klas. Etyczny sens tego simulacrum rewolucji świetnie rozumiał Pasolini, piszący w dobie rewolty ’68:

Nienawidzę was, drodzy studenci […] Kiedy wczoraj, na Valle Giulia, tłukliście się z policjantami, ja byłem za policjantami. Bo policjanci są dziećmi biedaków […]

Wówczas jednak my, „boomerzy”, reprezentowaliśmy przyszłość, tak jak dzisiaj reprezentujemy przeszłość.

*

Nieprawdopodobny nadmiar energii, gwarantowany przez dziesięciolecia eksploatacji ropy, uczynił wizję powszechnej konsumpcji najbardziej powszechnym fantazmatem końca XX wieku. Możliwość rozprowadzania tego nadmiaru w nieprzebranych zasobach rzeczy i form, znaczących zastępujących twarze, stawała się obietnicą kierunkującą pragnienie najpierw setek milionów, a potem miliardów ludzi. Paradoksalnie, ten fantazmat załamuje się nie z powodu braku energii, braku zasobów, ale z powodu granicy w dystrybucji, niemożności wyrzucenia poza system ostatniego nośnika przemian energetycznych, dwutlenku węgla. Ten otacza ziemię płaszczem, izoluje ją od nieskończonej możliwości rozprowadzania, gromadzi napływający nadmiar, energię. Realizuje się przepowiednia Bataille’a: „nie może ona zostać spożytkowana i – na podobieństwo niedającego się ujarzmić zwierzęcia – to ona zniszczy nas”.

Katastrofa klimatyczna wydaje się progiem nie do przekroczenia. Żeby zmienić trajektorię ruchu, trzeba by zmienić fantazmat powszechnej konsumpcji, a wraz z nim całe imaginarium naszego świata. Alternatywy, choć istnieją – spójrzmy choćby na ruch degrowth – nie mają porównywalnej siły uwodzenia. I choć w świadomości ekologicznej początku stulecia, podobnie jak w nowoczesnych teoriach nauk społecznych, jak choćby w Actor-Network Theory (teorii aktora-sieci, ANT) Brunona Latoura, spełnia się przepowiednia Paula Virilio z połowy lat 70.:

„Zadając ludziom powolną śmierć przez niszczenie środowiska, w którym żyją, nowoczesna wojna ekologiczna, w swej spełnionej postaci, w zdumiewający sposób wskrzesza duszę w jej pierwotnym „etnologicznym” rozumieniu, jako „manę”, niezróżnicowaną, potencjalną substancję rozproszoną w otoczeniu, nie tyle indywidualną, ale mnogą, wielokształtną i płynną, skupiającą się i zastygającą w rozmaitych ciałach (społecznych, zwierzęcych, terytorialnych…)”.

…ich siła przekształcania imaginarium, zastąpienia rządzącego światem Północy fantazmatu, przemieszczenia znaczących suwerennych, jest niewystarczająca. Polska filozofka antropocenu Ewa Bińczyk konstatuje to w taki sposób:

„jakże wspaniała byłaby możliwość zaproponowania na zakończenie tej pracy całego wachlarza inspirujących utopii. Niestety, nie natknęłam się na nie, badając dyskursy antropocenu. […] Gdybyśmy tylko umieli dostarczyć alternatywnych wizji przyszłości, zanim dopuścimy do katastrofy.

Atoli jak ta niezwykle gęsta struktura naszego świata miałaby się zmienić? Bezwładność tego systemu na pewno jest większa od tego, który ukształtował cywilizację mieszczańską fin de siècle’u wraz z pierwszą globalizacją. A jednak wiemy, iż wszystkie ewolucyjne, reformistyczne próby przekształcania świata wówczas się załamały, by otworzyć drogę wojnie.

Stąd powtarzane często przez różnych krytyków współczesności twierdzenie, iż łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu, i związany z tym, przywołany przez Ewę Bińczyk „marazm antropocenu”.

*

O przebiegu wydarzeń, również tego, co jest reprezentowane, decyduje dziś konstelacja dwóch najważniejszych sił, zderzających się w nowym, planetarnym konflikcie. Jeden element to katastrofalne zmiany na globalnym Południu, a zwłaszcza wywołana katastrofą klimatyczną koniunkcja zalewania i pustynnienia i idąca za tym gwałtowna reakcja co najmniej części tamtejszych społeczeństw, które próbują nie zapadać się znowu w śmiertelną nędzę, ale przenieść na Północ.

Drugi to niechęć do zmian, a przede wszystkim utraty choćby części dobrobytu, i płynąca stąd skłonność do zaprzeczenia, cechująca globalną Północ.

Na obie nakłada się zmiana reżimu produkcji, związana z przenikaniem sztucznych inteligencji w obręb systemów produkowania i rozprowadzania, którą Bernard Stiegler nazywa nieco dziwacznie, ale obrazowo „mutacją materiału przemysłowego”, cyfryzacją, „gramatyzacją”, a ostatecznie automatyzacją produkcji i myślenia.

Na poziomie ekonomicznym ten konflikt ujawnia się jako trwająca już wojna akcjonariuszy wielkich firm – którymi jesteśmy my wszyscy, szeroko rozumiana klasa średnia Północy – przeciw całym społeczeństwom, postrzeganym jako niepotrzebne, ale przez to groźne. Przeciw niepotrzebnym, skoncentrowanym na globalnym Południu, choć wyłaniającym się również pomiędzy nami. Stiegler pisze:

Jest to wojna prowadzona przy wykorzystaniu tychże firm przeciwko narodom, i to w imię „demokracji”, rozumianej przede wszystkim jako swobodna przedsiębiorczość oraz w imię praw człowieka rozumianych przede wszystkim jako odstąpienie od problemu praw ekonomiczno-gospodarczych.

Swobodna przedsiębiorczość silnych uzasadnia odstąpienie od praw słabych.

Dlatego „rozpoczynający się XXI wiek faktycznie wprowadził sytuację rewolucyjną”, ale ta rewolucja to nie barykady i przejmowanie władzy, ale raczej stopniowa implozja, „mutacja metafizyczna” w sensie uchwyconym przez Houellebecqa – przygotowująca się skrycie nowa dystrybucja znaczeń w świecie, której towarzyszy nowy sposób kształtowania się człowieka i ludzkiej myśli. Skrytość tej przemiany przerywana jest momentami przez drastyczne wybuchy energii, chlaśnięcia, a potem znów wszystko wraca na dawne tory.

Na drodze rzeczywistej zmiany politycznej stoi dziś brak planetarnego podmiotu, który mógłby stanąć naprzeciwko tej formy globalnego systemu rozprowadzania nadmiaru, którą znamy, a którą opisuje się jako hiperkapitalizm. Podmiotu, który mógłby szukać i znaleźć znaczące mogące go reprezentować. Takie, jakim dla robotników XIX wieku było określenie „proletariat”, a dla mieszczan XVIII – znaczące „obywatel”. Brak takiego znaczącego, które mogłoby być wspólne dla mieszkanek i mieszkańców Somalii, Nigerii, francuskich „żółtych kamizelek” i warszawskiego prekariatu (nie mówiąc o milionach chińskich robotników), uniemożliwia wyłonienie się globalnego podmiotu politycznego, zdolnego zakwestionować hegemoniczne pragnienie, pragnienie produkcji i konsumpcji i jego dystrybucję w obrębie imaginariów narodowych.

Ostatnim, do tej pory, aktywnym wcieleniem pojęcia „ludzkości” była idea rewolucyjnego internacjonalizmu rozwijana w XX wieku – zdyskredytowana, kiedy jej wyznawcy w Rosji doszli do władzy 36. Internacjonalizm nie wrócił do mody. Jak pod koniec XIX wieku w Europie, dziś na świecie polityką rządzą biurokratyczne imperia, zamknięte w granicach kontynentalnych ekumen. Tam i wtedy zaś, gdzie sytuacja rewolucyjna nie znajduje politycznej artykulacji, nadchodzi wojna.

**

Fragment książki Ekonomia to stan umysłu. Ćwiczenie z semantyki języków ekonomicznych, która ukazała się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej. Tytuł pochodzi od redakcji Krytyki Politycznej. Pominięto przypisy.

Idź do oryginalnego materiału