Ogłoszenie porozumienia celnego między Donaldem Trumpem a Ursulą von der Leyen wywołało burzę we francuskiej polityce. Dla jednych to potwierdzenie upadku europejskiej suwerenności, dla innych – dowód na to, iż Bruksela przestała bronić interesów swoich obywateli.
Wśród najostrzejszych głosów znalazła się Marine Le Pen, która nie pozostawiła na unijnym porozumieniu suchej nitki. Występując w imieniu Zjednoczenia Narodowego, podkreśliła, iż nie wolno mylić winnych –
„w tym przypadku von der Leyen po raz kolejny udowodniła swoją niezdolność do obrony interesów Europejczyków.”
Liderka francuskiej prawicy nazwała zawarte porozumienie
„polityczną, gospodarczą i moralną klęską”,
argumentując, iż taka umowa nigdy nie zostałaby podpisana przez rząd, który rzeczywiście stawia dobro narodowe ponad układy.
„Komisja zaakceptowała asymetryczne klauzule, których Francja, rządzona przez patriotyczną władzę, nigdy by nie przyjęła. Co roku będziemy musieli importować z USA setki miliardów euro w gazie i broni.”
Jej zdaniem to wyraźna
„kapitulacja francuskiego przemysłu, a także naszej suwerenności energetycznej i wojskowej.”
Jeszcze większe emocje wzbudza fragment umowy, który – według Le Pen – bezpośrednio faworyzuje niemiecki przemysł kosztem interesów Francji. W zamian za zmniejszenie ceł na niemieckie samochody, Francja będzie musiała otworzyć swój rynek na amerykańskie produkty rolne, co uderzy w rodzimych rolników. W opinii Le Pen, to zdrada interesów narodowych:
„Unia Europejska otworzyła tamy dla amerykańskich towarów, zmuszając Francję do poniesienia kosztów.”
Dla byłej przewodniczącej Zjednoczenia Narodowego to kolejny przykład tego, jak unijne struktury wypaczają pojęcie suwerenności. Przypomniała, iż choćby Wielka Brytania, działając samodzielnie, zdołała wynegocjować lepsze warunki:
„Unia Europejska złożona z 27 państw uzyskała gorsze warunki niż Wielka Brytania. Suwerenność handlowa nie sumuje się: ona się rozmywa, albo – jak w tym przypadku – całkowicie znika pod ciężarem brukselskiej biurokracji.”
Zdecydowany sprzeciw wobec umowy płynie także z lewej strony sceny politycznej. Jean-Luc Mélenchon i jego partia Francja Nieujarzmiona zgodzili się z główną oceną Le Pen.
„Oddaliśmy wszystko Trumpowi,” – stwierdzili.
Socjaliści nazwali to z kolei
„układem wasalnym.”
W tym punkcie prawica i lewica mówią jednym głosem: unijne kierownictwo sprzedało europejskie interesy w zamian za iluzoryczne korzyści.
Jednak lewicowe media i niektórzy politycy starają się jednocześnie wytykać Le Pen rzekomą hipokryzję. Przypominają jej wcześniejsze wypowiedzi, w których wyrażała entuzjazm wobec reelekcji Donalda Trumpa. Deputowana Aurore Lalucq skomentowała sprawę na platformie X:
„To jak garnuszek wytykający czajnikowi czarność”,
apelując, by Le Pen
„nie wychylała się za bardzo.”
Były minister Macrona, Clément Beaune, aktualnie wysoki komisarz ds. planowania, powiedział w wywiadzie dla France Info:
„Pan Zemmour, pani Le Pen i pan Bardella stawiali Trumpa za wzór – nie mają więc prawa dziś narzekać.”
W sieci pojawiło się wiele głosów przypominających, iż to nie Trump jest problemem. Prawnik i eseista Ghislain Benhassa napisał:
„Problemem nie jest Trump, tylko samobójczy sojusz von der Leyen – Macron.”
Trump, zdaniem Benhassy, robi to, co powinien – broni interesów USA. To von der Leyen miała stać na straży interesów Europejczyków i to ona ponosi odpowiedzialność za podpisanie niekorzystnej umowy.
Marine Le Pen odpowiedziała na te zarzuty w typowy dla siebie sposób – bez owijania w bawełnę:
„Głupcem nie jest ten, kto proponuje skrajnie jednostronny układ dla własnej korzyści, tylko ten, kto go akceptuje ze szkodą dla siebie!”
Dla niej problemem nie jest sam Donald Trump, ale brak przywództwa w Unii Europejskiej. Jej słowa celnie trafiają w poczucie zdrady, jakie narasta wśród wielu Francuzów obserwujących, jak Bruksela coraz bardziej ingeruje w ich codzienne życie – od regulacji rolniczych po politykę energetyczną.
Warto podkreślić, iż to nie pierwszy raz, kiedy Le Pen krytykuje von der Leyen za działania sprzeczne z interesem narodowym. Już wcześniej zarzucała jej, iż działa bardziej jako niemiecki polityk niż europejski urzędnik. Tym razem jednak sprawa dotyczy fundamentalnych kwestii: bezpieczeństwa energetycznego, rolnictwa, przemysłu zbrojeniowego i handlu międzynarodowego. Dla wielu obserwatorów to moment przełomowy – sygnał, iż model integracji europejskiej, który opierał się na kompromisach między narodami, zamienił się w jednostronne narzucanie decyzji przez brukselski aparat.
W cieniu tej umowy pojawia się też głębsze pytanie o przyszłość Unii Europejskiej. Czy jest to wspólnota równych państw, czy raczej narzędzie realizacji interesów najpotężniejszych graczy? jeżeli Le Pen ma rację – a wiele wskazuje na to, iż nie mówi w próżnię – to dzisiejsze porozumienie celne może być nie tylko błędem politycznym, ale również początkiem głębszego kryzysu legitymacji Unii w oczach społeczeństw. Szczególnie we Francji, gdzie nastroje eurosceptyczne są coraz silniejsze, a gniew wobec elit z Brukseli i Paryża coraz bardziej powszechny.
To, co wydarzyło się 29 lipca, może być zapamiętane jako moment, w którym francuska opinia publiczna zrozumiała, iż nie wystarczy być członkiem Unii, by być jej beneficjentem. Czasami bycie członkiem oznacza po prostu płacenie rachunków wystawionych przez innych. A dla Marine Le Pen to właśnie powód, by postawić pytanie, które od lat wisi w powietrzu: kto tak naprawdę rządzi w Europie – narody czy urzędnicy?