Zwycięstwo Karola Nawrockiego w wyborach prezydenckich było jednym z najbardziej zaskakujących wydarzeń politycznych mijającego roku. Kandydat, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej pozostawał szerzej nieznany poza wąskim gronem partyjnego aparatu PiS, wygrał wybory w atmosferze zmęczenia elitami, protestu przeciwko „starej polityce” i skutecznie wykorzystanej narracji o „nowej twarzy w polityce”.
Ten sukces był jednak zdumiewający nie tylko ze względu na skalę, ale także dlatego, jak kilka miał wspólnego z realnym programem czy doświadczeniem. A im bliżej końca roku, tym wyraźniej widać, iż był to sukces w dużej mierze niezasłużony – i coraz trudniejszy do obrony.
Na starcie prezydentury Karol Nawrocki korzystał z kredytu zaufania. Wielu wyborców chciało wierzyć, iż brak politycznego obycia okaże się zaletą, a nie wadą. Pałac Prezydencki miał przestać być areną konfliktów, a stać się miejscem „spokojnego patronatu”. Nawrocki obiecywał „współpracę ponad podziałami”, „szacunek dla konstytucji” i „prezydenturę dialogu”. Brzmiało to dobrze – do momentu, gdy przyszło skonfrontować deklaracje z praktyką.
Pierwsze miesiące nie zapowiadały jeszcze problemów. Prezydent mówił niewiele, ostrożnie dobierał słowa, unikał ostrych sporów. Problem w tym, iż milczenie gwałtownie zaczęło być odbierane nie jako powściągliwość, ale jako brak pomysłu na urząd. Nawrocki nie narzucił żadnej własnej agendy, nie zdefiniował priorytetów, nie zaproponował wizji prezydentury, która wykraczałaby poza ceremonialną poprawność. Gdy sytuacja polityczna się zaostrzała, Pałac reagował z opóźnieniem albo wcale. Za to z uporem prezydent z PiS torpedował działania rządu Donalda Tuska. Wetomat – to przezwisko nie pojawiło się przypadkiem.
Im dalej w rok, tym bardziej widoczne stawały się słabości zaplecza prezydenta. Chaotyczna komunikacja, wewnętrzne spory w Kancelarii, brak koordynacji w sprawach bezpieczeństwa i polityki zagranicznej – wszystko to sprawiało wrażenie improwizacji. Nawrocki miał być prezydentem „ponadpartyjnym”, tymczasem coraz częściej wyglądał na zakładnika konfliktów własnych doradców i nacisków ze strony środowisk, które pomogły mu wygrać wybory. Zamiast arbitra pojawił się obserwator, a czasem wręcz statysta.
Szczególnie dotkliwie wypadła polityka międzynarodowa. W sytuacji napięć regionalnych i wojny za wschodnią granicą prezydent powinien być jednym z filarów stabilności i wiarygodnym partnerem dla sojuszników. Tymczasem sygnały płynące z Pałacu były niespójne, a inicjatywy – jeżeli się pojawiały – sprawiały wrażenie przypadkowych. Nawrocki nie zdołał zbudować własnej pozycji na arenie międzynarodowej, a jego obecność bywała odbierana jako formalny dodatek do działań rządu. choćby opowieść o niezwykłej przyjaźni z Donaldem Trumpem okazała się… niczym więcej, niż tylko opowieścią.
Równie słabo wyglądała rola prezydenta w polityce wewnętrznej. Nawrocki unikał wyraźnych stanowisk w kluczowych sporach, co miało świadczyć o neutralności, ale w praktyce oznaczało abdykację z roli strażnika konstytucji. Prezydentura, która miała być „spokojna”, zaczęła być postrzegana jako bierna. Chyba iż w grę wchodziły interesy PiS, tu Nawrocki potrafił być zdumiewająco aktywny.
Największym problemem Nawrockiego okazało się jednak to, iż nie potrafił wyjść z cienia własnego zwycięstwa. Kampania wyborcza – oparta na obietnicy „normalności” – nie przełożyła się na realne rządzenie. Z każdym miesiącem rosło poczucie, iż Pałac nie ma planu na siebie, a prezydent reaguje na wydarzenia, zamiast je wyprzedzać.
Rok kończy się więc dla Karola Nawrockiego w atmosferze rozczarowania. Wygrał wybory w sposób zdumiewający, ale nie zdołał udowodnić, iż był to wybór trafny. Prezydentura, która miała być nowym otwarciem, coraz częściej wygląda jak stracona szansa. A w polityce to właśnie niewykorzystane zwycięstwa bolą najbardziej. Przekonał się o tym zresztą sam Nawrocki, którego groteskowy filmik o wycinaniu choinki spotkał się z kpiną ze strony internautów. A miał przecież ocieplić wizerunek prezydenta z PiS.

4 godzin temu













