Polityka zagraniczna to nie miejsce na amatorszczyznę, a jednak znów przekonujemy się, iż ludzie związani z PiS potrafią ją sprowadzić do groteski.
Najpierw Karol Nawrocki, zamiast zapewnić Polsce miejsce przy najważniejszym stole rozmów w Waszyngtonie, zostaje pominięty. A potem Paweł Kukiz, w swojej tradycyjnej roli politycznego harcownika na usługach prawicy, próbuje tę kompromitację wytłumaczyć. I robi to tak nieudolnie, iż trudno zdecydować, kto w tej historii wypada gorzej.
Trump spotkał się z Zełenskim i przywódcami Europy. Polaków tam nie było. Kropka. To fakt, który mówi sam za siebie. Nawrocki – czy chce, czy nie – odpowiada za to, iż Polska została zepchnięta na margines. Nie ma znaczenia, jaką narrację się dobuduje: w polityce międzynarodowej liczy się obecność. Brak miejsca przy stole oznacza brak wpływu. I to jest porażka.
Na scenę wkracza Paweł Kukiz, który znowu uznał, iż trzeba pokazać lojalność wobec swoich dawnych i obecnych sojuszników. Pisze więc w mediach społecznościowych: „A po co Trumpowi Tusk, skoro i tak zrobi to, co mu Pani von der Leyen każe? Dlaczego Nawrockiego nie było? Bo spotka się z nim 3 września, a rozmowa w cztery oczy to lepsza okazja, by przedstawić polski punkt widzenia”.
Brzmi jak kiepski żart. Po pierwsze, Tusk – czy Kukiz tego chce czy nie – reprezentuje dziś legalny, demokratycznie wybrany rząd. To jego rolą jest prowadzenie polityki zagranicznej. Wyciąganie argumentu o „dyktacie Brukseli” to retoryka, którą słyszeliśmy już tysiąc razy od PiS-u i która nikogo już nie przekonuje. Po drugie, próba tłumaczenia braku obecności „lepszym spotkaniem we wrześniu” to zaklinanie rzeczywistości. Świat nie czeka, aż Nawrocki wreszcie znajdzie czas. Decyzje zapadają tu i teraz – bez Polski.
W tym wszystkim nie wolno zapominać, iż to właśnie Nawrocki jest winny całej sytuacji. Można nie lubić Tuska, można mieć zastrzeżenia do kierunku polityki PO, ale faktem jest, iż PiS-owski aparat wciąż próbuje rozgrywać swoją grę i wciąż ponosi porażki. Nawrocki nie był w stanie zapewnić Polsce głosu w gronie najważniejszych liderów Zachodu. A to oznacza, iż nie ma pozycji, nie ma relacji, nie ma siły przebicia.
Kukiz, wchodząc w rolę obrońcy, tylko ośmiesza siebie. Jeszcze kilka lat temu deklarował się jako buntownik przeciwko partyjnym układom. Dziś jest rzecznikiem prasowym marginalizowanych działaczy PiS-u, którzy przegrywają na każdym froncie. Jego argumenty są nie tylko puste, ale i niebezpieczne. Bo utwierdzają opinię publiczną w fałszywym poczuciu, iż Polska nie potrzebuje być obecna przy najważniejszych stołach, iż wystarczy „rozmowa w cztery oczy”. To dokładnie ta mentalność, która zepchnęła nas z centrum polityki europejskiej na jej obrzeża.
Nie można tego tłumaczyć strategią ani „niezależnym polskim głosem”. Prawda jest prosta: Nawrocki przegrał, bo nie potrafił zadbać o miejsce Polski przy stole. Kukiz przegrał, bo próbując go bronić, obnażył własną ślepotę i polityczną bezradność. A Polska – niestety – płaci za to cenę.
Dziś rządzi PO i to Tusk musi prowadzić trudne rozmowy w Europie i Waszyngtonie. Ale to, iż Polska została pominięta na tak istotnym spotkaniu, to dziedzictwo lat zaniedbań PiS-u, jego ludzi pokroju Nawrockiego i ich wiernych klakierów w rodzaju Kukiza. I choć można spierać się o styl obecnej dyplomacji, jedno jest pewne: jeżeli pozwolimy, by takie osoby znów dyktowały kierunki polityki zagranicznej, Polska będzie dalej spychana na margines.