Choć Prawo i Sprawiedliwość pozostaje w opozycji, wewnątrz partii już rozpoczęły się przygotowania do „przyszłego rządu prawicy”. Nie chodzi jeszcze o realne plany rządzenia, a raczej o ustawianie pionków na szachownicy, na której najważniejszą figurą wciąż pozostaje Jarosław Kaczyński. Wydaje się jednak, iż to właśnie wokół jego osoby i sposobu sprawowania przywództwa kumulują się wszystkie słabości tej formacji.
Z relacji polityków PiS wynika, iż za kulisami toczy się walka o pozycję kandydata na przyszłego premiera. Nie jest tajemnicą, iż w partii istnieją dwa obozy – jeden skupiony wokół Mateusza Morawieckiego, drugi wokół jego przeciwników. Sam fakt, iż temat pojawia się na tak wczesnym etapie, dowodzi, jak bardzo formacja nie potrafi myśleć w kategoriach opozycji konstruktywnej. Zamiast rozliczać własne błędy i wyciągać wnioski z ośmiu lat rządów, PiS żyje przede wszystkim wewnętrznymi rozgrywkami.
Morawiecki – niegdyś przedstawiany jako technokratyczny fachowiec, dziś jawi się jako polityk wciąż walczący o miejsce w partii, choć coraz częściej spychany na margines. Z kolei jego przeciwnicy, z Przemysławem Czarnkiem, Jackiem Sasinem czy Zbigniewem Ziobrą, nie proponują nic poza personalnymi ambicjami. Jedni chcą wykorzystać nazwisko i doświadczenie Morawieckiego, drudzy – zbudować swoją przyszłość na jego porażce.
W normalnej partii politycznej naturalną konsekwencją takich sporów byłoby wskazanie przez przewodniczącego jednoznacznego kandydata. Tymczasem Kaczyński zdaje się celowo utrzymywać swoich współpracowników w stanie niepewności. Z jednej strony pozwala na powstawanie frakcji, z drugiej nie dopuszcza do wyraźnego wybicia się żadnej z nich. Efekt? Zamiast jednego silnego lidera, mamy kilku graczy, którzy bardziej patrzą na siebie niż na realne wyzwania polityczne.
Najbardziej symptomatyczne jest to, iż ani Morawiecki, ani Czarnek – politycy o znaczącym doświadczeniu – nie są faworytami prezesa. Jarosław Kaczyński ma mieć swojego „pupila”: Tobiasza Bocheńskiego. Problem w tym, iż Bocheński to polityk niemal anonimowy dla szerokiej opinii publicznej, obciążony porażką w wyborach samorządowych w Warszawie. Trudno uznać, by właśnie on miał być twarzą odnowionej prawicy.
Widać więc wyraźnie, iż w PiS nikt nie myśli o przyszłości w kategoriach programowych. Nie toczą się dyskusje o tym, jak naprawić relacje z Unią Europejską, jak odpowiadać na kryzys klimatyczny czy jak modernizować gospodarkę. W centrum wszystkiego stoi jedno pytanie: kto będzie premierem, kiedy partia wróci do władzy? To logika całkowicie odwrócona – najpierw władza, potem ewentualnie pomysły na jej sprawowanie.
W tym sensie Jarosław Kaczyński nie jest ojcem-założycielem, który wyznacza kierunek. Stał się raczej hamulcem: człowiekiem, który przez lata skutecznie cementował obóz, ale dziś uniemożliwia mu ewolucję. Zamiast otwierać przestrzeń dla nowych liderów, Kaczyński ich kontroluje i przycina skrzydła każdemu, kto próbuje wybić się ponad przeciętność.
Prawdziwym problemem partii nie jest jednak to, kto zostanie kandydatem na premiera. Znacznie poważniejsze pytanie brzmi: kto i w jaki sposób nada jej jakąkolwiek wizję na przyszłość. Bez programu, który wykracza poza wewnętrzne kłótnie i personalne gierki, PiS skazuje się na dryfowanie w opozycji.
Można oczywiście przypuszczać, iż Kaczyński liczy na zmęczenie społeczeństwa obecną władzą i kolejną falę niezadowolenia, którą jego ugrupowanie zechce zagospodarować. Ale to strategia ryzykowna i krótkowzroczna. Polacy, którzy raz już dali się uwieść hasłom o „dobrej zmianie”, mogą nie chcieć powtarzać tego eksperymentu.
Warto spojrzeć na PiS nie tylko przez pryzmat emocji, ale właśnie chłodnej analizy. Partia, która przez lata rządziła niemal niepodzielnie, dziś nie potrafi wskazać ani lidera, ani kierunku. Kaczyński – polityk, który zbudował imperium – staje się jego największym ciężarem. Zamiast przygotowywać ugrupowanie do realnej debaty programowej, utrzymuje swoich ludzi w niekończącym się wyścigu o względy prezesa.
Trudno oprzeć się wrażeniu, iż PiS sam zamyka się w pułapce własnej struktury. Dla wyborcy, który szuka poważnej propozycji politycznej, coraz mniej istotne będzie to, czy na czele partii stanie Morawiecki, Czarnek czy Bocheński. Znacznie ważniejsze okaże się, czy za nazwiskiem kandydata stoi jakikolwiek spójny pomysł na Polskę. Na razie takiego pomysłu nie widać – i to jest największa słabość ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego.