Kto po Kaczyńskim? Strach silniejszy niż ambicja

16 godzin temu
Zdjęcie: Kaczyński


Prawo i Sprawiedliwość od lat żyje w stanie osobliwego zawieszenia. Z jednej strony wszyscy wiedzą, iż era Jarosława Kaczyńskiego dobiega końca – biologicznie, politycznie i mentalnie. Z drugiej strony nikt w partii nie odważy się tego powiedzieć głośno ani, co ważniejsze, zachować się tak, jakby to naprawdę była prawda. Efekt? Formacja, w której potencjalni następcy wodza krążą wokół tronu, mierzą się spojrzeniami, zbierają zaplecze, ale w decydującym momencie zawsze cofają rękę. Strach przed Kaczyńskim wciąż okazuje się silniejszy niż ambicja.

Lista chętnych – choć nigdy oficjalna – jest powszechnie znana. Są politycy doświadczeni, medialni, obrotni, z zapleczem frakcyjnym i wyraźnym apetytem na więcej. Każdy z nich „mógłby”, „mauch by chciał”, „w sprzyjających okolicznościach”. Problem w tym, iż sprzyjające okoliczności w PiS nie nadchodzą nigdy same. One muszą zostać wywalczone. A na to nikt się nie decyduje.

Bo Kaczyński, mimo wieku i widocznego zmęczenia, wciąż pozostaje absolutnym dysponentem losów partyjnych karier. To on decyduje o listach wyborczych, o awansach i degradacjach, o politycznym być albo nie być. W PiS nie istnieje mechanizm sukcesji – jest tylko łaska prezesa. A ta bywa kapryśna. Politycy wiedzą, iż jedno źle odczytane wystąpienie, jeden zbyt samodzielny ruch, jeden cień nielojalności może oznaczać polityczną banicję.

Dlatego potencjalni następcy prowadzą grę pozorów. Budują własną rozpoznawalność, ale nie za bardzo. Zbierają ludzi, ale po cichu. Sygnalizują gotowość do „odpowiedzialności”, ale zawsze podkreślają wierność. Każdy chce być widoczny jako przyszłość partii, ale nikt nie chce być pierwszy, który powie: „czas na zmianę”. W PiS ambicja musi być ukryta, najlepiej zapakowana w deklaracje bezwarunkowej lojalności wobec prezesa.

Ten strach ma swoje głębokie uzasadnienie historyczne. Kaczyński wielokrotnie pokazywał, iż potrafi brutalnie rozprawiać się z tymi, którzy za wcześnie uwierzyli w swoją niezależność. Kariery kończyły się nagle, często bez ostrzeżenia, czasem w atmosferze publicznego upokorzenia. Pamięć instytucjonalna partii przechowuje te historie bardzo skrupulatnie. To one dziś paraliżują ruchy kolejnych aspirantów.

Co więcej, sam Kaczyński nie daje żadnych sygnałów, iż myśli o uporządkowanym przekazaniu władzy. Wręcz przeciwnie – każda sugestia sukcesji traktowana jest jak akt nielojalności. Prezes PiS nie przygotowuje następcy, bo w jego wizji świata sukcesor oznacza koniec. A koniec jest czymś, czego Kaczyński nie zamierza ani przyspieszać, ani oswajać. Woli trwać, choćby jeżeli to trwanie coraz wyraźniej ciąży partii.

Efekt tej sytuacji jest dla PiS destrukcyjny. Partia nie potrafi się odnowić, nie potrafi wyłonić nowego przywództwa, nie potrafi odpowiedzieć na pytanie „co dalej?”. Zamiast rywalizacji idei mamy rywalizację w lojalności. Zamiast programu – czekanie na sygnał z Nowogrodzkiej. Zamiast debaty – ciszę przerywaną półsłówkami.

Liderzy PiS boją się Kaczyńskiego, bo wiedzą, iż wciąż może „utrącić” ich kariery. Ale jednocześnie ten strach prowadzi do politycznego dryfu, który może utrącić całą partię. PiS stoi dziś przed paradoksem: żeby przetrwać, musi wyjść z cienia prezesa. Żeby wyjść z cienia, ktoś musi się odważyć. A na razie wszyscy wolą czekać, aż satrapa sam zejdzie ze sceny. Tyle iż historia pokazuje, iż tacy przywódcy rzadko robią to dobrowolnie.

Idź do oryginalnego materiału