W obozie Prawa i Sprawiedliwości próżno dziś szukać harmonii. Przypomina on raczej firmę, w której nikt nie pamięta, jakie ma obowiązki, ale wszyscy mają pewność, iż winny zawsze znajduje się po drugiej stronie biurka. Tym razem spór wszedł w fazę, której choćby najbardziej wyrozumiali działacze nie próbują pudrować. Mateusz Morawiecki, były premier, stał się centrum konfliktu, który nie tylko dzieli partię, ale także odsłania jej głęboką bezradność wobec własnej historii i teraźniejszości.
Katalizatorem całej awantury okazał się powołany 30 września przez Jarosława Kaczyńskiego zespół programowy, w którym znaleźli się Mariusz Błaszczak, Jacek Sasin, Przemysław Czarnek, Tobiasz Bocheński i Patryk Jaki. Jednego nazwiska zabrakło – i było to nazwisko Morawieckiego. Według relacji Interii, „zwolennicy Mateusza Morawieckiego w PiS i on sam odebrali powstanie zespołu […] jako atak i celowe wycinanie Morawieckiego z decydujących partyjnych gremiów”. Nietrudno im się dziwić. W partii, w której symboliczne gesty mają moc dekretów, pominięcie byłego premiera było głośniejsze niż niejeden oficjalny komunikat.
PiS tłumaczy, iż zadaniem gremium jest „przedstawić działania organizacyjne związane z przygotowaniem nowego programu partii”. Tyle iż każdy, kto obserwuje losy partii od lat, wie, iż program PiS-u nie powstaje w zespołach, ale w gabinecie prezesa. A nowy zespół jest przede wszystkim narzędziem rozgrywania personalnego teatru, w którym role rozdaje się ostrożnie, z precyzją godną kontrolera lotów.
Zwłaszcza iż Morawiecki dziś nie jest już premierem, ale politykiem intensywnie próbującym odzyskać pozycję — czasem nieporadnie, czasem desperacko. Jego wewnątrzpartyjni oponenci mają listę argumentów, których nie powstydziłby się najostrzejszy recenzent politycznego PR-u. Jeden z polityków PiS mówi wprost: „Morawiecki źle się ludziom kojarzy i działa jak płachta na byka na Konfederację. Zamiast się schować na jakiś czas, to chodzi i przypomina o wszystkim, za co ludzie nas znienawidzili”. I trudno odmówić temu stwierdzeniu realizmu. Wiele decyzji rządu Morawieckiego — od pandemicznego zamykania cmentarzy po ślepy entuzjazm dla Zielonego Ładu — wraca dziś do niego jak uporczywy bumerang.
Jeszcze gorzej odebrano jego medialną ofensywę. Polityk komentujący sprawę mówi z rozbrajającą szczerością: „A pójście do Sroczyńskiego było błędem, bo do kogo był skierowany ten przekaz? Do czytelników gazety.pl, którzy i tak nigdy na PiS nie zagłosują?”. W ustach partii, która przez lata budowała mur wobec liberalnych mediów, to niemal oskarżenie o zdradę rytualną.
Obecny kryzys przybrał więc formę festiwalu wzajemnych pretensji. Jak informuje Interia, „trwa w PiS przerzucanie się odpowiedzialnością za to, kto mocniej zawinił tym, iż media znów zajmują się walkami wewnątrz PiS, a nie tym, co robi rząd”. Pielgrzymki działaczy na Nowogrodzką przypominają audiencje u udzielnego monarchy — każdy próbuje przekonać prezesa, iż winna jest druga frakcja. Jeden z posłów niezaangażowanych w konflikt kwituje sytuację gorzko-ironicznie: „Mamy popcorn i patrzymy. Niedługo zaczniemy robić zakłady, kto dostanie od prezesa po uszach”.
Kulminacja ma nadejść w środę podczas spotkania prezydium komitetu politycznego. Jak informuje Interia, „ma na nim dojść do przesilenia i konfrontacji Morawieckiego i jego adwersarzy”. A to oznacza jedno: PiS, zamiast budować przyszłość, znów zajmuje się sobą.
To wszystko dzieje się w momencie, gdy opozycja oczekuje od PiS choćby pozorów spójności, a wyborcy — choćby namiastki refleksji. Tymczasem partia pogrąża się w autoanalizie bez lustra, z prezesem próbującym utrzymać kontrolę nad politykami, którzy coraz mniej przypominają drużynę, a coraz bardziej stado wzajemnie podejrzliwych wilków.
W tym sporze nie ma stron pozytywnych. Jest natomiast dramatyczna diagnoza PiS-u jako organizacji, która zużyła się od środka — i nie potrafi już ukrywać, iż albo odnajdzie nową tożsamość, albo rozpadnie się we własnych sporach. Morawiecki tego procesu nie wywołał. Ale stał się jego symbolem.

5 godzin temu















