Historia ludzi, również tych najprostszych jak przodkowie wielu z nas, jest warta i godna opisania. Problem zaczyna się, gdy przeradza się w proces oskarżycielski wobec innych. A dzieje się tak gdy nie używamy dostarczanych przez historiografię środków zabezpieczających, ukazujących wszelkie konteksty. Wówczas historia prostych ludzi przejawia się w ideologiczny nurt historii ludowej. Tak jak demokracja kiedyś przekształcona została w demokrację ludową a Rzeczpospolita Polska w Polską Rzeczpospolitą Ludową. Tu nie ma przypadków – pisze Krystian Kratiuk na łamach KWARTALNIKA PCH24.PL.
Kliknij TUTAJ i pobierz Kwartalnik PCh24.pl
To się zaczyna niewinnie, bez złej woli. Ktoś po prostu chce pokazać historię życia swoich dziadków, którzy żyli na wsi, byli biedni, obok zdarzali się ludzie bogaci, dziadkowie nie zapamiętali ich jako dobrych. Ileż to historii, któż z nas nie zna takiej?
Pisze się więc dzisiaj książki wspomnieniowe, z sympatią dla własnych przodków – ciężko odmówić ludziom prawa do takiej aktywności. Niektóre z tych pozycji czyta się z czystą przyjemnością, inne z bólem, jak to literaturę. Z niektórych spośród nich można się czegoś dowiedzieć, inne jednak zaciemniają prawdę – choćby jeżeli przedstawiają prawdziwą historię, nie uwzględniają szerszego kontekstu geograficznego, społecznego, kulturowego i historycznego. Nie uwzględniają, bo nie mogą, to nie zła wola autora, on posiada taką a nie inną pamięć rodzinną, a nie każdy podchodząc do pisania powieści, scenariusza, albo wspomnień musi uprzednio odbyć pogłębione studia.
Magiczny realizm NIKE
Mamy takich powieści niemało. Przemysław Czapliński, w jednym z wydań publikowanego przez Gazetę Wyborczą „Magazynu Książki” wymienia ich kilka. Na uwagę autora zachwyconego „ludowym zwrotem w literaturze” zasługują między innymi „Pióropusz” Mariana Pilota z 2010 roku czy późniejsza o cztery lata powieść „Sońka” Ignacego Karpowicza.
Pierwsza z wymienionych to historia osadzona w czasach powojennych, z perspektywy chłopskiego domu. Główny bohater to chłopiec pochodzący z ubogiej, wiejskiej rodziny. Ojciec niepiśmienny, wpada w konflikt z nauczycielem, dokonuje kradzieży i zniszczenia szkolnej tablicy i za to zostaje uznany za „wroga ludu” a w końcu osadzony w stalinowskim więzieniu. Matka i syn muszą zmierzyć się ze skutkami tej sytuacji – dochodzi do pisania licznych podań, starania się o sprawiedliwość, a to doświadczenie buduje w chłopcu kult słowa pisanego i chęć awansu społecznego wbrew wiejskim i innym, mniej tradycyjnym, elitom.
Powieść Karpowicza z kolei to narracja z dużym ładunkiem emocjonalnym, historie splecione wojną, pamięcią i relacjami między pokoleniami. Tytułowa Sońka to kobieta z wiejskich stron Podlasia, która przetrwała wojnę, ale jej życie od „tamtej chwili” zostaje naznaczone: wojna i trauma sprawiają, iż dużo tego, co było jej codziennością, przestaje istnieć. Akcja rozwija się przez przypadkowe spotkanie Igora – reżysera z miasta – który niespodziewanie znajduje się „poza zasięgiem”, w wiejskim otoczeniu. Igor staje się słuchaczem Sońki: ona opowiada mu swoją historię – miłość, jej konsekwencje, przeszłość, wojna, tradycja. Opowieść miesza teraźniejszość z przeszłością, realia z refleksją, pamięć z obrazami, emocje z milczeniem.
Jak widać, są to opowieści jakich wiele, ale dzisiaj już przez krytyków „wiedzących jak jest”, wliczane w właśnie w nurt „zwrotu ludowego w literaturze”. Skupieni wokół „Gazety Wyborczej” krytycy od lat promują ów zwrot, dostrzegając go z nadzieją również w miejscach, w których raczej go nie ma. Ośmielam się bowiem sądzić, iż zaskakująca nominacja a potem główna nagroda NIKE 2020 dla Radka Raka miała być właśnie taką nadzieją. Autor reprezentuje bowiem wyśmiewaną i marginalizowaną do tej pory w mainstreamie gałąź literatury, a więc fantastykę, dziś – uczeniej – określaną mianem realizmu magicznego. Rak napisał grube tomiszcze zatytułowane „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” i to właśnie ono sprawiło, iż autor fantastyki po raz pierwszy w dziejach III RP zdobył tak prestiżową w kręgach literackich nagrodę.
Powieść ta balansuje między historią a mitem, snując wizję losów Jakóba Szeli (pisownia jak w omawianej powieści) – przywódcy rabacji galicyjskiej z 1846 r. I jest to rzeczywiście, zgodnie z tytułem, baśń. Realia życia chłopa – w tym rzecz jasna obowiązkowe bicie pańskim batem, praca na roli, nierówności społeczne, relacje między panem a podległym ludem – przeplatają się z elementami fantastycznymi: gadającymi wężami, podziemnymi krainami, legendami i magią.
W „Baśni” obserwujemy młodego Kóbę Szelę – jego dzieciństwo, wychowanie przez dziadka, marzenia, fantazje, pierwsze cierpienia – i to wszystko zanim stał się ikoną chłopskiego buntu. Pojawia się wątek miłosny: Malwa, której Kóba oddaje serce, oraz Żydówka Chana – ich losy wpisują się w kontekst społecznych i kulturowych napięć ówczesnej Galicji. Rak daje czytelnikowi przestrzeń interpretacji – nie narzuca jednej wersji, budując raczej atmosferę pełną sprzeczności, bestii ludzkiej natury, konfliktu klasowego i siły buntu.
Nie sądzę, by zamiarem autora było wybielanie Szeli ani tym bardziej stawianie go na piedestał, nie odebrałem tak tej opowieści. Ani ów Szela Radka Raka nie jest jednoznacznie pozytywnym bohaterem, ani jego ciemiężcy nie są jednoznacznie źli. I w ogóle nie chodzi tu o rabację, ale o fantastykę, złe duchy, złe moce. Jestem jednak przekonany, iż rozumowanie jury musiało podążać następująca drogą: fantastykę czytają masy, a skoro ktoś zechciał masom przypomnieć o Szeli, wspomnieć i przywrócić jakiejś części Polaków tę postać i związaną z nią ideę, środowisko NIKE musiało wyzbyć się uprzedzeń i przyznać nagrodę autorowi spoza własnego kręgu wzajemnej adoracji.
Kliknij TUTAJ – pobierz Kwartalnik i czytaj więcej

Tęskniąc za Jakubem S.
A Jakub Szela rzeczywiście stanowi doskonały przykład dla tych, którzy chcieliby dzisiaj wzniecić społeczne niepokoje i nastawić ludzi przeciwko sobie, ewentualnie przeciwko własnej, narodowej tożsamości. Bo przecież nasza tożsamość wiąże się z zakorzenioną głęboko w kulturowym genotypie Polaków tęsknotą za pałacami, zamkami, dworkami, szlachtą, porządkiem, hierarchią, przyrodą, gospodarstwem. To o takich sprawach do tej pory czytaliśmy, to z nich wyrastamy, choćby jeżeli w naszej rodzinie w poprzednich pokoleniach nikt nigdy obok dworku choćby nie przechodził. Tęsknimy do dziś, choć tamten świat dawno umarł, każdy z nas potrafi wymienić szlacheckie imiona bohaterów Sienkiewicza. A gdy chcemy pośmiać się sami z siebie, ze swoich przodków, miejsce akcji komedii umieszczamy – owszem – na wsi, ale takiej, której właścicielem jest właśnie szlachcic z ambicjami, Jan Paweł Adamczewski z serialu „1670”.
Jakub Szela, wiele lat po tej dacie, osobiście rżnął i nawoływał do rżnięcia potomków takich Adamczewskich jak i Kmiciców, Wołodyjowskich czy Zagłobów.
Musiał więc doczekać się swojego spektaklu w naszych czasach. I owszem, w 2014 roku w jednym z krakowskich teatrów wystawiono sztukę: „W imię Jakuba S.”. Napisał ją Paweł Demirski, reżyserowała Monika Strzępka. Później spektakl pokazywała również telewizja.
Tu znów nie chodzi o zwyczajną biografię Szeli czy przypomnienie haniebnego, bratobójczego epizodu rabacji. Tytułowa postać staje się w tym dramacie symbolem chłopskiego buntu, ale rozciąga ten motyw w kierunku współczesności. Jak czytamy w opisach tego dzieła, „spektakl stawia pytania o tożsamość, klasę społeczną, korzenie, wstyd z powodu chłopskiego pochodzenia, oraz o to, na ile współczesne problemy – zadłużenie, kredyt, eksmisje, nierówności – są w jakimś sensie kontynuacją starych form zniewolenia (pańszczyzny)”. Tak, nie da się ukryć, sztuka stanowi krytykę klasowego wstydu, prób odrzucenia chłopskiego pochodzenia przez aspirującą klasę średnią. Spektakl pokazuje, iż własnego pochodzenia nie da się łatwo odrzucić, i iż w strukturze społecznej przez cały czas istnieją napięcia wynikające z dziedzictwa pańszczyzny. Można się tylko zastanawiać, jak się skończą.
Jakub Szela u Strzępki/Demirskiego nie jest może wprost apostołem przemocy, ale figurą oporu – symbolem możliwości sprzeciwu wobec opresyjnych struktur. W komentarzach do sztuki twórcy pisali, iż chodzi o „odzyskanie Szeli z czarnej legendy szkolnej”, w której miał być „przedstawiany jako prymitywny morderca”.
A nie był nim?
„Robiliśmy straszne rzeczy”
W tym samym roku, w którym w Krakowie odbyła się premiera wspomnianego spektaklu, ukazała się również powieść – w kilka lat później nagrodzona Noblem – Olgi Tokarczuk. Mowa rzecz jasna o „Księgach Jakubowych”, w których autorka co prawda nie tyle pochyla się nad biednym losem polskiego chłopstwa, ile nad specyficzną gałęzią polskich Żydów. Pisarka znana jest z wielu wypowiedzi wpisujących ją w nurt buntu przeciw temu co tradycyjnie uważamy za polskie, z czego czujemy dumę – między innymi z historii I Rzeczpospolitej.
Głośnym echem odbiła się między innymi ta jej deklaracja: „Wymyśliliśmy historię Polski jako kraju tolerancyjnego, otwartego, jako kraju, który nie splamił się niczym złym w stosunku do swoich mniejszości. Tymczasem robiliśmy straszne rzeczy jako kolonizatorzy, większość narodowa, która tłumiła mniejszość, jako właściciele niewolników czy mordercy Żydów.”
Autorka nie napisała jeszcze powieści o Polakach kogokolwiek kolonizujących ani o właścicielach niewolników, za to napisała powieść afirmującą mniejszość żydowską – zestawiając ją z polską szlachtą. I oto w „Księgach Jakubowych” kreśli obraz polskiej szlachty z wyraźną niechęcią: jako warstwy stojącej ponad innymi stanami, czerpiącej z ogromnych przywilejów politycznych i ekonomicznych, dominującej w życiu publicznym, a jednocześnie odpowiedzialnej za stagnację i rozpad państwa. Kontrastuje jej wygodne życie, oparte na „prawie pańskim” i wyzysku, z losem chłopów pozbawionych podmiotowości oraz z traktowanymi z pogardą Żydami czy frankistami. Pokazuje zarówno bogatych magnatów, jak i zubożałą szlachtę, groteskowych pijaków i zadłużonych utracjuszy, którzy żyją iluzjami dawnej wielkości. Tokarczuk pragnie rozbicia mitu „złotej wolności”, przedstawiając szlachtę nie jako elitę narodową, ale pasożytniczą klasę konserwującą nierówności i trzymającą się pustych rytuałów.
To w jej narracji ostatecznie ma obnażać fałsz idyllicznego obrazu „Polski szlacheckiej”.
Kliknij TUTAJ – pobierz Kwartalnik i czytaj więcej

Wyklęty powstań ludu!
Na początku tekstu wspomniałem, iż pisząc „historie ludowe” swych dziadków czy dalszych przodków, nie każdy powieściopisarz musi przestudiować rozmaite konteksty. Olga Tokarczuk nie pisała o swoich przodkach, sięgnęła dużo dalej w przeszłość niż tylko dwa czy trzy pokolenia, i dokonała ogromnego researchu pisząc równie ogromne dzieło. Mimo to, postanowiła przedstawić szlachtę mniej więcej tak, jak widział ją Jakub Szela. I być może Jakub Frank.
Dobrej znajomości dziejów, subtelności kontekstów kulturowych i społecznych, oczekujemy za to od ludzi publikujących na tematy historyczne opracowania naukowe, popularnonaukowe czy eseje. Nie sposób w tym tekście nie wymienić przynajmniej części z nich, które – w dziedzinie „historii ludowej” – powstały w ostatnich latach.
A lista jest doprawdy imponująca. Zacznijmy od Jana Sowy i jego „Fantomowego ciała króla” z roku 2011. Autor stawia tezę, iż Polska nigdy nie przeszła pełnej nowoczesności, bo jej fundamenty społeczne i ekonomiczne oparte były na pańszczyźnie – systemie, który nazywa rodzimą formą niewolnictwa. Analizując dzieje od XVI wieku do rozbiorów, próbuje udowodnić, iż potęga Rzeczypospolitej opierała się na wyzysku mas chłopskich i eksporcie zboża na Zachód, co z jednej strony tworzyło iluzję bogactwa, a z drugiej blokowało rozwój miast, mieszczaństwa i przemysłu. Krytycy zarzucali Sowie, iż przedstawia dzieje Polski w sposób jednostronny, oparty na marksistowskich kliszach, redukując całą historię do walki klas i wyzysku, a w poszukiwaniu analogii z teoriami postkolonialnymi zbyt łatwo wpisuje Polskę w logikę kolonizatora. Mimo tej krytyki książka została szeroko uznana za przełomową i do dziś pozostaje jednym z kluczowych punktów odniesienia dla badań i dyskusji o historii ludowej w Polsce.
Niemal dekadę później ukazuje się „Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego (2020). Autor śledzi losy „ludzi pracy” od średniowiecza aż po XXI wiek, pokazując, jak ich życie kształtowały niemal wyłącznie przemoc, wyzysk i podporządkowanie. Szczególną uwagę poświęca pańszczyźnie, którą interpretuje jako system bliski, a jakże, niewolnictwu. Może się wydawać, iż Leszczyński sprowadza całą historię Polski do opowieści o opresji i krzywdzie, pomijając pozytywne aspekty kultury szlacheckiej czy osiągnięcia państwowości. Dużo lepiej ode mnie opisuje uwagi do tej książki profesor Andrzej Nowak – naszą rozmowę na ten temat mogą Państwo przeczytać w niniejszym wydaniu naszego kwartalnika.
Rok później ukazuje się „Chamstwo” Kacpra Pobłockiego, w którym autor chce udowodnić, iż fundamentem relacji między polskim panem a chłopem nie był patronat czy rodzaj opiekuńczej władzy, ale brutalna siła – bicie, chłosta, upokarzanie i kontrola nad ciałem poddanego. W jego ujęciu polska wieś przez stulecia była areną systematycznego zniewolenia, a przemoc stała się czymś tak codziennym i oczywistym, iż po prostu wrosła w kulturę. Tu też pojawiają się zestawienia z niewolnictwem i kolonizatorami. I niezrozumiały brak dostrzeżenia innych kontekstów społecznych i historycznych.
W tym samym roku również Kamil Janicki publikuje pozycję zatytułowaną „Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa”. Tu już sam tytuł mówi wszystko. Co prawda co poniektórzy historycy wskazywali, iż ta popularno-naukowa książka – choć atrakcyjna literacko – upraszcza złożone procesy społeczne, by wzmocnić tezę autora, ale mimo tych głosów „Pańszczyzna” stała się bestsellerem.
Warto po raz kolejny podkreślić rolę nieocenionej „Gazety Wyborczej” w tej sprawie. Zanim bowiem zaczęły masowo ukazywać się zwarte publikacje o „polskim niewolnictwie”, dziennik Michnika (już ponad dziesięć lat temu) publikował cykl artykułów Arkadiusza Pacholskiego na ten temat – tytuły mówią same za siebie: „Jak Polak zhańbił Polaka”, „Chata wuja chama”, „Obróceni w ludzkie bydło”.
To tylko niektóre spośród pozycji jakie warto tu wymienić. Z nieco innym natężeniem promocyjnym – bo i traktujące o nieco innych sprawach, niekoniecznie z równą wrogością wobec panów” – niemało mówiło się również, w kontekście „historii ludowej” o następujących publikacjach:
– „Nowy matecznik” Mariana Pilota (2012), esej o wsi jako „macierzy” polskości opartym m.in. XVII-wieczne Liber chamorum Waleriana Nekandy-Trepki.
– „Prześniona rewolucja” Andrzeja Ledera (2014) – analiza nieuświadomionej rewolucji lat 1939–1956, gdy Holocaust i reforma rolna otworzyły przestrzeń dla awansu klasowego. Leder twierdzi przy tym, iż współczesna klasa średnia wypiera swoje chłopskie korzenie.
– „Bękarty pańszczyzny. Historia buntów chłopskich” Michała Rauszera (2020), opowieść o formach chłopskiego oporu, od codziennych aktów sprzeciwu po otwarte bunty i protorewolucje. Warto wspomnieć także o dwóch innych książkach tego samego autora – „Siła podporządkowanych” (2021), opis strategii przetrwania i oporu grup podporządkowanych, głównie chłopów oraz „Ludowy antyklerykalizm” (2023), opisujący „chłopski sprzeciwu wobec dominacji Kościoła i jego opresyjnej roli na wsi”.
– „Obrońcy pańszczyzny”, kolejna książka wspominanego już Adama Leszczyńskiego (2023), o ludziach i instytucjach, które „legitymizowały pańszczyznę, budując jej ideologiczne fundamenty”.
– „Śladami Szeli, czyli diabły polskie” Piotra Korczyńskiego (2020), książka rabacji galicyjskiej i jej przywódcy, widzianych jako element tradycji ludowej i oporu.
– „Upiór. Historia naturalna” Łukasza Kozaka (2021), studium ludowych wierzeń o upiorach jako metaforze społecznego wykluczenia i pamięci chłopskiej.
Trochę tego było, nieprawdaż?
„AntyPotop”
Takie książki czytają powieściopisarze i biorą ustalenia historyków za dobrą monetę. Ale pamiętajmy, żyjemy w XXI wieku i to nie książki stanowią najważniejszą ze sztuk, ale film. To on prawdziwe dociera do mas, to on na nie rzeczywiście oddziałuje!
Autorzy filmów to jednak przecież – w pewnej mierze – również pisarze. Żeby bowiem powstał film, zanim ktokolwiek pomyśli o włączeniu kamery, musi pojawić się scenariusz, a scenariusze się pisze. I też opiera się o to, co przeczytało się w uczonych książkach.
Tak też uczynili autorzy filmu „Kos”. Oddajmy głos reżyserowi, Pawłowi Maślonie, cytując fragment jego wywiadu z tygodnika „Polityka”: „Kos” narodził się w wyobraźni Michała A. Zielińskiego, który zaczepił mnie na premierze pewnego filmu historycznego i powiedział, iż chce zrobić „western kościuszkowski”. Miał napisane streszczenie filmu i główne założenia – przede wszystkim świat bohaterów i najważniejsze zdarzenia. (…). Czułem, iż jest tam ogromny potencjał na to, by zmierzyć się w kinie z tematem, który po prostu domagał się wypowiedzenia – systemowej, utrwalonej przez setki lat przemocy, jakiej doświadczali polscy chłopi. Dlatego często, gdy ktoś mnie pytał, jaki film robię, to pierwsze moje skojarzenie było takie, iż to „Antypotop”, bo w pewnym sensie nasz film jest tamtego filmu odwrotnością, zderzeniem czołowym z polskim mitem o Polsce szlacheckiej, którym nas latami karmiono.
Jaką wiedzę wyniesie widz z seansu „Kosa”, który reklamowany był jako obraz o Kościuszce? Otóż wcale nie pozna on historii powstania kościuszkowskiego, nie dowie się, jak potoczyły się losy insurekcji, ale z pewnością zobaczy, iż wszystko to, co dotąd w jego kodzie kulturowym rymowało się ze słowem „szlachta”, zostaje w filmie całkowicie zakwestionowane. Owszem, bohaterowie noszą takie same kontusze jak w „Trylogii” Hoffmana i używają podobnych słów jak postaci Sienkiewicza, ale nie mają z nimi nic wspólnego. Nie są ani pobożni, ani rycerscy, ani patriotyczni – to banda pijaków, którzy z bożego nakazu nienawidzą chłopów i pastwią się nad nimi w najgorszy z możliwych sposobów.
„Kos” to więc rzeczywiście „Antypotop”. Te same stroje, fryzury i szable, które kiedyś każdemu Polakowi kojarzyły się z Kmicicem, Wołodyjowskim czy Zagłobą, odtąd mają kojarzyć się z pijaństwem, brutalnością, podłością, nikczemnością i zezwierzęceniem. Tak właśnie salon widzi Polskę i Polaków – utożsamiając ich z ohydą, samemu nie czując się związanym ani z narodem, ani z jego tradycją.
W „Kosie” nie znajdziemy ani jednego porządnego szlachcica. Cała ta warstwa społeczna myśli wyłącznie o jedzeniu i pieniądzach, chłopów bije, gwałci chłopki, strzela do nich dla zabawy. choćby gdy próbuje się porozumieć „dla dobra wspólnego”, robi to jak skończona banda idiotów. Dopiero człowiek światowy, przybyły z zagranicy, próbuje nimi pokierować i nadać ich wysiłkom sens. I to jest właśnie szczególnie wymowne: u Maślony bardziej rozumni od jakiegokolwiek Polaka okazują się Kościuszko – przedstawiony niemal „pół-Amerykanin” – oraz rotmistrz Dunin, oficer rosyjski. O szlacheckim pochodzeniu samego Kościuszki film milczy, bo nie pasowałoby to do tezy, iż każdy „herbowy” to w prostej linii potomek Lucyfera albo w najlepszym razie jakiegoś małpiszona.
A wiemy, iż narracja Sienkiewicza o szlachcicach gotowych oddać życie za ojczyznę uczyniła kiedyś z chłopskiej masy Polaków. Znamy świadectwa chłopów, którzy wyraźnie to podkreślali. Filmowe adaptacje tych opowieści krzepiły serca kolejnych pokoleń. Dziś jednak nie czas na żadne krzepienie – dziś czas na wyrwanie z serc polskości i wypełnienie ich nienawiścią.
Szubieniczka stoi, któż tam będzie wisiał?
Na długo przed tym, zanim temat Jakuba Szeli i buntu chłopskiego zagościł się w centrum debaty intelektualnej w Polsce za sprawą książek, filmów i spektakli, pojawił się zespół R.U.T.A. (Ruch Utopii, Transcendencji, Anarchii). Już w 2011 roku wydał album „Gore – Pieśni buntu i niedoli XVI–XX wieku”, na którym sięgnął po autentyczne chłopskie pieśni buntu, m.in. związane z rabacją galicyjską. Te dawne teksty, pełne gniewu i żądzy odwetu, zostały zagrane w niepokojącej, punkowo-folkowej aranżacji – z ostrością gitar, perkusji, ale i z wykorzystaniem tradycyjnych, rzadko dziś używanych, instrumentów.
Na płycie znalazły się pieśni, których tekstów strach się nie bać. Oto fragmenty niektórych z nich:
„Z batogami na panów, hajdukowie precz! / Każdy cham dzisiaj panu w łeb batogiem strzelić chce.”
„Nie boję się pana, ni jego dworu, / Pan sam dziś się boi chłopskiego oporu.”
„Orałbym ja wami, panowie, nie rolą, / Wół wam za mało – niech pan idzie w jarzmo!”
„Kiedy krwią panów spłynie wieś, / To cham się śmiać będzie, pan płakać też.”
„Gore, gore, chłopska dola, / Już się pali dworska rola.”
„Oj za dworem, za dworem/ Szubieniczka stoi / Któż tam będzie wisiał / Ekonom z karbowym”.
Gdyby mieli Państwo jakieś wątpliwości, służę tytułami piosenek z tej płyty: Zew Hord, Jak to dawni dobrze beło, Gore!, Szubieniczka stoi, Ksiydza z kazalnicy zrucić, Lament chłopski, Będą panowie sami łąki kosić, Na przystawcę, Nie boję się pana, Orałbym ja wami, Hej wielebny bracie, Związali mnie w powróz, Precz!, Z batogami na panów, Zabij nam, panie, jałowicę, Pieśń o Jakubie Szeli, Pieśń robotników leśnych Warmii.
Album „Gore”, jak podkreślali twórcy i krytycy, był nie tylko projektem muzycznym, ale także gestem polityczno-artystycznym: przypominał, iż w polskiej kulturze istnieje „nieoswojona tradycja gniewu klas niższych, a historia chłopskiej krzywdy to nie margines, ale fundament dawnego społeczeństwa”.
Ruch przywracania pamięci o rabacji galicyjskiej, jak widać, zatacza bardzo szerokie kręgi.
Resztki starego świata?
To wszystko coraz bardziej przypomina przygotowywanie nas – całego narodu – do odrzucania własnej przeszłości. A skoro zaczniemy nienawidzić własnej historii, to prędzej czy później nauczymy się nienawidzić samych siebie. Bo przecież nie mamy innej przeszłości niż ta, którą próbuje się dziś tak mocno obrzydzić.
Ale może chodzi o coś jeszcze?
Może nie tylko o wywołanie wstydu, ale i o rozbudzenie jakiejś niejasnej tęsknoty za buntem? W końcu pieśni z czasów Szeli brzmią do dziś jak wezwanie – ich radykalizm, ich prosty gniew mogą inspirować współczesnych. Może wcale nie chodzi tylko o literacką modę czy muzyczny eksperyment, ale o to, żeby narodziła się społeczna potrzeba buntu: chłopskiego buntu XXI wieku. Czymże innym jest wywołany dokładnie w ten sposób w Ameryce ruch Black Lives Matter? Czymże innym jest kajanie się innych państw Zachodu za kolonialną przeszłość?
Problem w Polsce jest tylko jeden – nie mieliśmy kolonii (więc trzeba wmówić nam, iż kolonizowaliśmy Ukrainę) i nie biliśmy murzynów (zatem trzeba nam łopatologicznie udowodnić, iż mieliśmy swoich własnych, swojskich, chłopskich murzynów, tylko iż białych).
No dobrze, ale przeciwko komu miałby się zbuntować dzisiejszy polski lud? Dawnej szlachty już nie ma, nie ma Kmiciców ani Zagłobów. Dzisiejsza władza jest wybierana demokratycznie, nie ma charakteru dziedzicznego. Bogacze, banki i wielkie korporacje – owszem, istnieją – ale w znakomitej większości nie są polskie, nie wyrastają z naszego porządku społecznego. Trudno więc, by bunt polskich chłopów czy szerzej – polskiego ludu – skierował się przeciw nim.
Ale czy naprawdę nic ze starego świata nie przetrwało? Czy nie ma instytucji, która trwała w czasach Szeli i trwa do dziś? Która wciąż ma pieniądze, budynki, ziemię? Która w każdym calu kojarzy się z polskością i tradycją?
Ależ jest – Kościół. Ksiądz. To ta figura, która przewija się w pieśniach R.U.T.A., w książkach „historii ludowej”, w spektaklach i filmach. Ksiądz, który wciąż ma autorytet, który wciąż wiąże się z polskością, który przypomina o wielkiej przeszłości narodu. To właśnie on staje się dziś najłatwiejszym celem. Jest bowiem ostatnim wspomnieniem starego porządku.
I faktycznie, każdego dnia jesteśmy bombardowani informacjami, które mają obrzydzić nam Kościół i duchowieństwo. W tej narracji ksiądz to już nie kapłan, duszpasterz, nie strażnik tradycji, ale agresor, hipokryta, bogacz żyjący kosztem wiernych, relikt starego świata.
Czy to tylko moje mniemanie? Pewnie tak. Może ta cała „historia ludowa” to tylko przejściowa moda? Kto wie, być może. Jakoś jednak prześladuje mnie tekst jednej z piosenek zespołu RUTA, który poznałem pracując nad tym esejem. Oto on:
Księdza z kazalnicy zrucić
Księdza z kazalnicy zrucić
Księdza z kazalnicy zrucić
Księdza z kazalnicy zrucić
Księże, księże, cóż to za kazanie?
Jak zobaczysz ładne dziewce, ciągle patrzysz na nie
Księże, księże, cóż to za kazanie?
Jak zobaczysz małe dziecię i ciągle patrzysz na nie
Księdza z kazalnicy zrucić
Księdza z kazalnicy zrucić
Księdza z kazalnicy zrucić
Księdza z kazalnicy zrucić
Księdza, księdza z kazalnicy zrucić
Ano dać mu ciężkie cepy to stodoły młócić
Księdza, księdza z kazalnicy zrucić
Ano dać mu ciężkie cepy to stodoły młócić
Księdza z kazalnicy zrucić
Księdza z kazalnicy zrucić
Księdza z kazalnicy zrucić
Księdza z kazalnicy zrucić
Ano dać mu ciężkie cepy to stodoły młócić
W trakcie rabacji galicyjskiej zabito ok. 1500 osób, w tym kilkudziesięciu księży.
Gdy „zbuntowany lud” niegodzący się na hierarchiczność społeczeństwa przejął władzę we Francji, główną ofiarą owych ludowych siepaczy, oprócz arystokratów, byli księża oraz wspierający ich katolicy.
Gdy wywołana przez „nierówności społeczne” rewolucja bolszewicka doprowadziła do władzy komunistów we wschodniej Europie i innych częściach świata, zginęły tysiące kapłanów i miliony ludzi pragnących obecności kapłana.
Krystian Kratiuk
Kliknij TUTAJ – pobierz Kwartalnik i czytaj więcej

„Historia ludowa. Czy przyjdą podpalić dom?” – pobierz bezpłatnie drugi numer Kwartalnika PCh24.pl
O tym film KOS milczy! Prof. Andrzej Nowak dla Kwartalnika PCh24.pl

1 godzina temu












