Krwawiące ucho i wyciągnięta pięść. Czy musimy być zakładnikami męskiej furii?

1 miesiąc temu

Zaczęło się od tego, iż napisałam krótki post na fejsie, a jego najważniejszy fragment brzmiał tak:

„Wysunięta w górę pięść Donalda Trumpa to przecież symptom zupełnej nieczułości i braku wyobraźni narcystycznego socjopaty. Ten drapieżca to energiczny żywy trup, ale przecież trup. Jasne, iż jest bardzo mało prawdopodobne, iż dotrze do niego, iż jego życie też jest kruche, iż nie jest nieśmiertelny. Ale na miejscu demokratów próbowałabym kropelkami drążyć skałę, bo jest nieco nadkruszona”.

Napisałam to pod wpływem książki bratanicy Mary Trump na temat jej stryja Donalda. Przekonują mnie tezy autorki.

Wiele się wydarzyło, gdy oko świetnego fotografa uchwyciło w jednym kadrze rozmaite elementy: podium, amerykańską flagę, agentki i agentów Secret Service otaczających Trumpa, jego zranione ucho, krew na policzku, zaciśniętą, podniesioną pięść. I usta ułożone do słowa: „walcz”.

Aparat wydobył podobieństwo sceny do słynnego ujęcia ze zdobycia Berlina w maju 1945 roku. W efekcie w „monumentalnej” scenie widać, jak niezłomny bohater stoi w otoczeniu ochrony osłaniającej go bezładnie, choć ofiarnie, w dumnej pozie, wydając stalowe rozkazy. Powstał wizualny Frankenstein, zlepieniec tkanki żywej i martwej. Sfotografowane składniki stały się pseudo wnętrzem Trumpa i zaczęły pracować na jego kampanię.

Spróbujmy odmówić posłuszeństwa i poprzestawiać klocki.

Najważniejsze jest to, iż Trump jest narcystycznym socjopatą i nie ma żadnej wyobraźni emocjonalnej.

Nieco szersze otoczenie narracyjno-ikoniczne pokazuje, iż w tamtym momencie były prezydent znalazł się w położeniu „damy w opałach” i był dość nieudolnie, choć z poświęceniem, ratowany przez swoich ochroniarzy.

A analogia z sowieckim zdobyciem Reichstagu przypomina, iż i tamta fotografia była efektem manipulacji. Jak wiadomo, pierwszego żołnierza trzeba było wymienić, bo zaprezentował niechcący mnóstwo zdobycznych zegarków na swoim przedramieniu – sowiecki nie/oryginał był więc zadziwiająco podobny do stryja Mary Trump. Te składniki złożyły się, jak często bywa ze świetnymi fotografiami, w fascynujący obraz za sprawą całkowicie mechanicznego zespolenia.

Jeśli media chcą służyć demokracji, to skupienie w jednym kadrze elementów, z których każdy znaczy coś innego, a zmiksowane rżną marsza trumpowskiej propagandy, jest ich wielką porażką. Sądzę, iż w reakcji na tę katastrofalną wizualizację trzeba by, podobnie jak podczas niedawnych wyborów we Francji, sformułować zasadę kordonu sanitarnego – tym razem nie tylko politycznego, ale też ikoniczno-medialnego. Utworzyć wizualny kordon wokół Trumpa, żeby nie pozwalać mu na rabowanie i dewastowanie obrazów wielkości, dobra i altruizmu.

Nie chodzi o cenzurowanie; nie chodzi o polityczne podporządkowanie się komukolwiek, chodzi o odpowiedzialność. Chodzi o to, żeby fotografowie orientujący się przecież natychmiast co do znaczenia obrazu, rozpoznający szerszy kontekst ikonicznego ciosu, który za chwilę mogą wymierzyć, nie pozwalali (sobie) na automatyczną kumulację pseudoznaczeń. Chodzi o to, żeby monopolizujący media obraz nie nabierał niebezpiecznych i fałszywych sensów i skojarzeń, jak narastająca kula śnieżna – jak ten, który robił z Trumpa niezłomnego bohatera.

Wiemy przecież świetnie, iż żółtowłosy nie jest żadnym herosem, pod żadnym względem. Demonstracyjnie i bez końca odmawia jakichkolwiek altruistycznych czynów. Wszelkie akty solidarności i lojalności, choćby tak podstawowe jak dotrzymywanie umów, wyśmiewa jako frajerstwo.

Gdy Zełenski mówi, iż potrzebuje broni, nie podwózki, jest bohaterem.
Gdy ukraińscy żołnierze z Wyspy Wężów wykrzyczeli słynny wulgaryzm, byli niezłomni.
Gdy obrońcy Mariupola trwali w beznadziejnym oporze, byli herosami.
Gdy Martin Luther King mówił do tłumów swoje słynne „I have a dream”, a niedługo potem zginął, walcząc o ojczyznę bez rasizmu, był bohaterem.

Trump zaś powtarza jak zdarta płyta: żadnej obrony słabszych, mają ginąć. Mówi tak Ukraińcom, Polakom, Litwinom, imigrantom na meksykańskiej granicy Stanów. Ciągle trzeba przypominać, iż to hochsztapler i kombinator, który na oczach wszystkich przywłaszcza sobie heroiczne obrazy, dokonując tym samym kradzieży tożsamości ludzi odważnych i prawych.

Rodzi się jednak pytanie, dlaczego wyborcy pozwalają, by Trump ukazywał się jednocześnie jako służalczy kolaboracjonista avant la lettre, jako mały geszefciarz, a zarazem niezłomny heros. Dlaczego nic im nie zgrzyta?

Bo przecież zgrzyta. Dżin wlazł do butelki, pojemnikiem miotają mroczne siły i za chwilę wszystko może eksplodować. Popatrzmy, do jak potwornego skłębienia figur i scenariuszy męskości doszło wokół i w kontekście sceny zamachu:

Pojawił się tam, tym razem jako ofiara, Donald Trump, drapieżca, socjopata, narcystyczny egotyk. Wiemy od Mary, iż ojciec dał mu wszystko w prezencie, a zarazem całkowicie zniszczył psychikę syna. Ile filmów oglądaliśmy o takich jak on, o krzywdzonych, molestowanych dzieciach, które potem same gwałcą i zabijają. Jego niszczono, więc teraz jako dorosły bez litości zadręcza innych.

Zbrodnicza akcja zamachowca to przecież jeszcze jedna, już pozaszkolna masakra, rzeź urządzona przez zranionego chłopca dzięki karabinu półautomatycznego, słynnego ze swojej skuteczności. Ile razy oglądaliśmy podobne sceny na wszystkich amerykańskich ekranach?

A J.D. Vance, mianowany przez Trumpa kandydat na wiceprezydenta, to kolejny mężczyzna, który ze świata nędzy i nieszczęścia wskoczył nagle w krąg katów własnej rodziny i sąsiadów. To jeszcze jedna paraserialowa wersja ofiary, która utożsamiła się z oprawcami.

A niedaleko tych zdarzeń Joe Biden dokonał wspaniałomyślnego wyboru, bo zobaczył (wreszcie), iż przedstawia sobą – teraz przede wszystkim – obraz starego i niedołężnego mężczyzny. Dobrze się stało, bo jak miałby pokonać moc wszystkich amerykańskich obrazów, które sprzysięgły się przeciw niemu?

Męskość, biała męskość, zardzewiała biała męskość, to wasz i nasz problem, prawdziwe jądro ciemności.

Trump to ukochany bicz boży wyborców ulokowanych w spektrum patologicznej i upokorzonej męskości. To do nich przemawia najmocniej; to oni, jak karabinu półautomatycznego, nie dają go sobie odebrać.

Symbiozy zrozpaczonych z ICH biczem bożym nie można „po prostu” wyśmiewać, trzeba bardzo powoli ją rozluźniać, bo wybuchnie jeszcze mocniej niż teraz.

Nie musimy jednak być biernymi obiektami ani zakładnikami ich rozpaczy i furii. Czas na ruchy innych podmiotowych i społecznych położeń.

Idź do oryginalnego materiału