Mówią, piszą (trafiłem ostatnio na tego typu dyskusję, chyba na FB), iż Ernest Hemingway, co by nie mówić wielki amerykański pisarz, kochał koty, więc był bezdyskusyjnie dobrym i czułym człowiekiem, bo ktoś kto kocha koty musi takim być. No cóż prawda to i nieprawda jednocześnie. Już wyjaśniam w czym rzecz. Postaram się krótko, bo to temat na rozwlekły elaborat.
Po pierwsze, koty to kochane i fantastyczne zwierzęta, trudno ich nie kochać. I to jest prawda! Po drugie, Hemingway faktycznie kochał, albo lubił koty (wbrew pozorom nie jest to wcale jednoznaczne), zawsze posiadał całe ich stado, kiedy mieszkał w Key West a zwłaszcza w Finca Vigia na Kubie. Niestety nie za bardzo potrafił o nie dbać. Głaskanie to nie wszystko. Pozbywał się w mniej lub bardziej drastyczny sposób osobników chorych, bo jako człowiekowi z natury skąpemu szkoda mu było kasy na weterynarza, dolary z lubością zaś topił w nieskończonej ilości daiquiri lub wszystkiego innego, byle by z odpowiednią zawartością procentów. Nawalony miewał napady agresji, lub popadał w depresję. Przeto koty, jego własne i wszystkie okoliczne, miały u niego przystań, ale poza żarciem na nic więcej za bardzo nie mogły liczyć.
Po trzecie, nie można nazywać dobrym i czułym człowiekiem kogoś (już pomińmy te koty), kto bez namysłu strzela do wszystkiego co się rusza i co wchodzi pod lufę, bynajmniej nie z głodu, tylko dla czystej, jak on to mówił ”męskiej przyjemności”. Tak, zabijanie lwów, słoni, gazeli, bawołów, kaczek, plus wszelkiego innego ptactwa i innej zwierzyny, sprawiało mu dziką euforia i wielką przyjemność. Przy każdej okazji chwalił się tym, zwłaszcza przed kobietami, poniżał zaś a bywało, iż i bił tych którzy kwestionowali sensowność tego typu rozrywki, a tym samym podważali męskość Hemingwaya, na tle której ów miał wyjątkowego pierdolca. To nijak nie mógł być dobry człowiek. Zresztą żaden myśliwy nie jest dobrym człowiekiem.
Wreszcie po czwarte, ten dobry, jakoby czuły w stosunku do kotów człowiek, traktował kobiety jak rzeczy czysto użytkowe, bez większej wartości, ze ściśle ustalonym terminem przydatności do użycia. Swoje żony, wszystkie cztery, Hadley, Pauline, Marthy i Mary – traktował niczym szmaty. Zdradzał je, zmuszał do tolerowania swojego świńskiego zachowania, niekończących się jazd po pijaku, znieważania, rękoczynów itd itp. De facto wszystkie trzy odetchnęły kiedy doszło do rozstania, czwarta Mary Walsh nie zdarzyła, bo on wcześniej umarł, acz formalnie była już spakowana (nie po raz pierwszy), zabrakło tylko czasu.
No i właśnie, pod koniec swego bez wątpienia i bezdyskusyjnie interesującego mimo wszystko życia, Hemingway zwariował, co było efektem w pewnej mierze genów (ojciec się zastrzelił, matka miała z wiekiem coraz częstsze odjazdy), plus do tego długoletni zaawansowany alkoholizm, oraz psychoza maniakalno-depresyjna będąca skutkiem splotu różnych okoliczności, w tym dwóch następujących jedna po drugiej katastrof lotniczych. Kompletnie mu odjebało, a finałem narastających urojeń (próby leczenia w klinice Mayo nic nie dały), było strzelenie sobie w łeb w lipcu 1961 roku, w piwnicy swojego domu w Ketchum w Idaho. Jego żona plus paru nielicznych już przyjaciół, uporczywie potem twierdziło, iż nie było to samobójstwo tylko nieszczęśliwy wypadek przy czyszczeniu broni. Nie, łajdak się z premedytacją zastrzelił, nie wytrzymał ciśnienia otaczającego go świata.
Więc sami sobie rozważcie kociarze (do których ja również się zaliczam od dziesięcioleci), czy Ernest Hemingway był naprawdę dobrym człowiekiem, bo kilka zachowanych zdjęć coś niby pokazuje, ale o niczym nie przesądza. Nie zmienia to wszak postaci rzeczy, iż tak jak był marnym i zdegenerowanym człowiek, tak był jednocześnie znakomitym pisarzem, który dla literatury wiele zrobił i choćby dziś znacząca część jego powieści czy opowiadań, wcale nie trąci myszką.













