Kot w wózku. Nie mam z tym problemu, chyba iż chodzi o politykę

2 tygodni temu

Moja babcia była hazardzistką. Ciężko uzależnioną od totolotka. I multilotka, jego bardziej wciągającej mutacji. Jako wnuczuś migałem się na różne sposoby od współudziału w tym smutnym procederze. Dlatego też wymyślałem różne bajędy wtedy, kiedy wysyłała mnie do kolektury. Przeważnie byłem wówczas wielce chory, niekiedy też wystraszony światem na zewnątrz jej gościnnego mieszkania w Jastrzębiu-Zdroju (kolekturę było widać przez okno). Miałem więc jak najbardziej przyziemną motywację wynikającą z lenistwa i zrozumiałej chęci wałkonienia się na urlopie czy zimowych feriach. Moja niechęć do udziału w opłacaniu podatku od nieznajomości matematyki, tym są bowiem gry hazardowe, nie miała tu nic do rzeczy.

Babcia oczywiście nigdy w życiu nie wygrała żadnych poważnych pieniędzy. Jedną z „pamiątek” po niej był za to zeszyt, w którym zapisywała wylosowane numery. Takie dziedzictwo w pewien sposób ustawia już mój pogląd na przepuszczanie pieniędzy tylko po to, aby móc sobie chwilę pomarzyć o tym, co to będzie, jeżeli tym razem siądzie. Bo jej akurat nie siadło nigdy. Przeważnie nie siada. Rozumiem jednak, iż inni mogą mieć inaczej. I iż za ten dreszczyk ktoś chce zapłacić.

Oczywiście, trzeba niuansować. Totki i zdrapki to czysta losowość i tam wspomniany już podatek od nieznajomości matematyki istnieje naprawdę. Uda się albo i nie. Nie da się też mieć kwalifikacji w zdrapywaniu lub puszczaniu losów na loterii. Czym innym są gry oparte o umiejętności i doświadczenie. Jest nim przede wszystkim nieszczęsny poker, który w Polsce uchodzi za grę hazardową, choć równie dobrze można by to zarzucić też szachom. W szachach też jest bowiem element losowości – jakoś trzeba wybrać, kto zagra białymi, a kto czarnymi. Nikt z tego powodu nie twierdzi jednak iż szachiści to hazardziści. Przejaskrawiam sytuację, ale w dobrej wierze.

Idźmy dalej. Rynek ewoluuje i prawdopodobnie za sprawą programów telewizyjnych o kupowaniu na aukcjach różnych zapomnianych lotniskowych walizek albo kontenerów stojących w porcie, po które nikt się nie zgłosił, ale też pod wpływem gier komputerowych, gdzie „lootboxy” są popularnym zagraniem deweloperów cyfrowej rozrywki, w sklepach sieci Auchan pojawiły się tajemnicze wózki. Zabawa polegała na tym, aby kupić owinięty czarną folią wózek sklepowy załadowany przedmiotami, co do których wiemy tyle, iż kupimy je z rabatem. Ale których nie będziemy mogli zwrócić, o ile okaże się, iż są nam one nieprzydatne lub nadmiarowe. Taka jakby trochę loteria. Kot w worku, po prostu. Czy tam w wózku.

Ale za to jaki popularny. Jak się okazało, sieć sklepów sprzedała w dniu promocji wszystkie swoje tajemnicze wózki. Było ich siedem tysięcy. I tak, ta promocja jest na pewno kreatywna, interesująca i warta odnotowania – w pewien sposób tym felietonem za darmo robię rozgłos sklepowi, o czym oczywiście wiem. Jest też jednak, no cóż, może i nietypowa, ale jednak uczciwa. Klient wie o tym, iż dostaje szwarc pomieszany z mydłem, ale już niekoniecznie psa pomielonego z budą. Może i załapie się na drugą lampkę na biurko, którą postawi sobie obok tej, którą już ma, albo znajdzie w wózku kosmetyki do pielęgnacji samochodu – którego nie ma, bo jest zaciętym cyklistą. Mimo wszystko dostanie coś pełnowartościowego. Co zresztą, na tym polega atrakcyjność promocji, może okazać się dla niego bardzo przydatne. A będzie mu sprzedane w niższej cenie. Mechanizm jest bardzo chwytliwy, przyczepny. Pozwala na przeżycie emocji prawdopodobnie porównywalnych z tymi, jakie moja babcia przeżywała podczas losowań totka. To również świetna metoda na wywietrzenie magazynów. I na pewno lepiej czytać i pisać o takich promocjach niż walkach w błocie o to, kto sprzedaje tańszą wódkę i zagrychę.

Obiecany w tytule wątek polityczny. To wszystko ma oczywiście sens wtedy, kiedy jako konsument mogę sobie wybrać, do którego sklepu chcę iść (a może wolę iść na targowisko?) i czy chcę kupić tajemniczy wózek. Albo puścić los na loterii. Tak lekko i wesoło nie miałem jednak podczas wyborów samorządowych. Piszę to rzecz jasna z krakowskiej perspektywy kogoś dość dobrze poinformowanego o tym, jak działa polityka i też kogoś, kogo ona zwyczajnie interesuje. Nie zostałem politologiem przez przypadek, na studia szedłem dlatego, iż ta tematyka interesowała mnie wtedy i interesuje też i dziś. Odniosłem jednak wrażenie, iż o lokalnych kandydatach mogę dowiedzieć się z kampanii kilka lub nic – szczególnie tych na prezydenta, bo akurat kandydaci na radnych coś chcieli mi przekazać. W przypadku głosu na radnego nie miałem problemu z wyborem. Inaczej było z głosem na prezydenta miasta. Tutaj bardzo długo zastanawiałem się nad tym, na kogo głosować. Ostatecznie zagłosowałem, ale choćby nie będę pisał na kogo. I tak nikt mi nie uwierzy.

Zmierzam do tego, iż wyścig o istotny urząd nie powinien być wyścigiem wózków obklejonych folią, spod której nic nie widać. Nie wierzę w to, iż strategia rozwoju miasta brzmi w ten sposób, iż będzie dobrze – bo z grubsza do tego sprowadzał się przekaz każdego z kandydatów. I to choćby nie jest zarzut do nich, bo po pierwsze – tak jest wszędzie, a po drugie – takie wózki w kampanii jeżdżą dlatego, iż ich konsumenci, my, wyborcy, wymagamy tak mało. Wystarczy zdjęcie pod krawatem w fotoszopie. Ale chyba nie o to powinno chodzić w wyborach. Tym bardziej iż czyjś pechowy wózek kupiony w sklepie, który po rozpakowaniu okazuje się być obdartą z tajemnicy stertą gratów, kilka zmienia moje życie. W polityce tego komfortu już nie mam. Jako wyborca jestem bardzo zależny od tego, co kto wybrał. A wybieramy tak sobie. Potem zaś, już po wyborach, okazuje się, iż pod błyszczącą folią nie jest kolorowo.

Mam jednak pewną przewagę nad większością wyborców. Jestem bowiem przedstawicielem mniejszości, która nazywa się libertarianie. Dobrze wiem, iż większość moich problemów sprowadziłem na siebie ja sam. I wiem, iż to ja będę je musiał rozwiązać. To pozwala mi bardzo, bardzo ostrożnie słuchać deklaracji o tym, iż jeżeli ktoś zostanie kimś w polityce, to będzie mi łatwiej. Nie będzie, póki sam czegoś z tym nie zrobię. I ja to wiem. Ale jestem w mniejszości.

Marcin Chmielowski

Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie

Idź do oryginalnego materiału