Koszmarny scenariusz się ziścił. Koniec „najlepszej nadziei świata”. Donald Trump w dwa tygodnie zrujnował wysiłki wielkich prezydentów USA

news.5v.pl 6 dni temu

Podczas gdy wielu może postrzegać ten dwutygodniowy okres jako nieodróżnialny od reszty ery Trumpa, przyszli historycy nie będą go tak widzieć: zapiszą go jako epokową zmianę w globalnej polityce, potencjalnie choćby bardziej znaczącą niż upadek muru berlińskiego czy ataki terrorystyczne z 11 września 2001 r. Oznacza on koniec pewnej ery — ery liberalnego porządku międzynarodowego pod przewodnictwem Amerykanów.

Era ta rozpoczęła się po II wojnie światowej, kiedy to izolacjonistyczny kraj niechętnie przejął rolę światowego lidera, co było ogromnym, różnorodnym przedsięwzięciem skutkującym bezprecedensowym w historii wzrostem gospodarczym, odkryciami naukowymi, rozkwitem ludzkości i pokojem. Zasoby materialne Ameryki były niezbędne do tego trwającego dekady, obejmującego cały świat wysiłku, ale ważniejsze było przekonanie, podzielane nie tylko przez setki milionów Amerykanów, ale niezliczone rzesze ludzi na całym świecie, leżące u jego podstaw: iż Stany Zjednoczone są wyjątkowym narodem, który ma wyjątkową pozycję, by być siłą na rzecz dobra na świecie.

Przez te osiem dekad etyka idealizmu leżała u podstaw amerykańskiej polityki zagranicznej, którą można prześledzić od momentu powstania kraju. Niezależnie od tego, czy byli to Republikanie, czy Demokraci, amerykańscy prezydenci regularnie odwoływali się do opatrznościowej roli, jaką Stany Zjednoczone, jako najstarsza demokracja na świecie, miały odegrać na globalnej scenie. Prezydent Thomas Jefferson odnosił się do młodego narodu, który pomógł założyć, jako „najlepszej nadziei świata”, podczas gdy jego rywal John Adams wysłał broń przywódcom buntu niewolników, który wyzwolił Haiti.

Ponad 150 lat później Dwight Eisenhower oświadczył, iż „możemy być najbogatszym i najpotężniejszym narodem, a mimo to przegrać bitwę o świat, jeżeli nie pomożemy naszym światowym sąsiadom chronić ich wolności i rozwijać ich postępu społecznego i gospodarczego”. Jego sukcesor John F. Kennedy oświadczył, iż Ameryka „zapłaci każdą cenę, poniesie każdy ciężar, sprosta wszelkim trudnościom, wesprze każdego przyjaciela, przeciwstawi się każdemu wrogowi, aby zapewnić przetrwanie i sukces wolności”. A w swoim pożegnalnym przemówieniu Ronald Reagan mówił o Ameryce jako o „lśniącym mieście na wzgórzu”. To fraza, którą jego ideologiczny antagonista Barack Obama przywołał podczas wyborów w 2016 r.

Były prezydent USA Barack Obama podczas konferencji prasowej w Brady Press Briefing Room w Białym Domu, w Waszyngtonie, USA, 16 grudnia 2016 r.Michael Reynolds / PAP

Godne potępienia wady i oczywiste zalety

Spełnienie tych wzniosłych ambicji zobowiązywało Amerykę do wspierania demokracji i przeciwstawiania się dyktaturom. Jako globalne supermocarstwo, na którym spoczywała odpowiedzialność, której żaden inny naród nie był w stanie lub nie chciał się podjąć, nie mogła sobie pozwolić na nieskazitelnie moralną politykę zagraniczną Szwecji. Idealizm nieuchronnie ścierał się z realizmem, a ten drugi często triumfował nad pierwszym.

Było to szczególnie prawdziwe podczas zimnej wojny, kiedy Waszyngton pomagał w obalaniu demokratycznie wybranych przywódców i wspierał autorytarne reżimy. I trwa to do dziś, gdy Amerykanie wspierają represyjne rządy na Bliskim Wschodzie. Ale choćby stosując niemoralne środki, amerykańscy przywódcy robili to w pogoni za tym, co uważali za moralne zyski, czy to walcząc z komunizmem, powstrzymując rozprzestrzenianie się broni masowego rażenia, czy opierając się radykalnemu islamowi.

Przeciwnicy kierowanego przez Amerykanów liberalnego porządku międzynarodowego bez końca narzekają na jego wady, jednocześnie uznając jego zalety — wolne i otwarte szlaki morskie, rozprzestrzenianie się liberalnej demokracji, sojusze oparte na wartościach, ochronę praw człowieka — za coś oczywistego.

Chętnie potępiają ten porządek za jego liczne wady, ale wolą nie zmagać się z systemem międzynarodowym, który gwałtownie zajmuje jego miejsce — światem, w którym Ameryka zrezygnowała z roli globalnego policjanta, a autorytarne państwa zyskują strefy wpływów, w których mniej potężne kraje muszą podporządkować się ich woli. Nawet najbardziej zaciekli krytycy amerykańskiej globalnej potęgi mogą za nią zatęsknić, gdy Rosja, Chiny i Iran zdobędą dominację nad Europą, Azją i Bliskim Wschodem.

Koniec ze wsparciem Waszyngtonu

Wielowiekowa historia przynajmniej retorycznego poparcia dobra ponad złem jest tym, co sprawiło, iż zeszłomiesięczne spotkanie w Gabinecie Owalnym było tak niepokojące. W pokazie, który powinien zawstydzić każdego Amerykanina, dwóch najwyższych urzędników konstytucyjnych kraju zachowywało się jak król i jego regent, żądając posłuszeństwa od feudalnego petenta.

W ciągu kilku dni Trump zawiesił pomoc wojskową i wymianę informacji wywiadowczych z Ukrainą i choć obie zostały później przywrócone, przesłanie, które wysłał, było jednoznaczne: nawet sojusznik atakowany militarnie nie może liczyć na wsparcie Waszyngtonu. Porzuciwszy Ukrainę z powodu osobistej złości, Trump powrócił do walki z innymi złoczyńcami na świecie: Kanadą, Danią i Panamą.

Oprócz porzucenia naszych demokratycznych sojuszników za granicą, Trump tnie amerykański aparat wspierajcy demokrację w kraju. Głos Ameryki i Radio Wolna Europa/Radio Liberty (to ostatnie jest moim byłym pracodawcą) zostały założone na początku lat 50. w celu nadawania wiadomości i informacji spoza żelaznej kurtyny, a po zakończeniu zimnej wojny kontynuowały tę misję w regionach świata, które wciąż nie są wolne (wiele narodów, które w tej chwili są w pełni zintegrowane z Europą — w tym Polska, Czechy i kraje bałtyckie — może przypisać tym organizacjom, przynajmniej częściowo, swoją wolność).

Amerykańska Agencja Rozwoju Międzynarodowego została założona za administracji prezydenta Johna F. Kennedy’ego w celu złagodzenia warunków społecznych i gospodarczych, w których kwitnie autorytaryzm i terroryzm. Z kolei National Endowment for Democracy, utworzony za czasów prezydenta Ronalda Reagana, zapewnia dotacje dla demokratycznych aktywistów na całym świecie. Trump wstrzymał finansowanie wszystkich tych organizacji, które reprezentują najlepsze amerykańskie wartości, ku wiwatom Moskwy, Pekinu i Teheranu.

Symboliczne kwiaty pod drzwiami do budynku siedziby Amerykańskiej Agencji Rozwoju Międzynarodowego (USAID) w Waszyngtonie, na których nazwa zamkniętej przez administrację Donalda Trumpa agencji została zaklejona czarną taśmą, USA, 7 lutego 2025 r.Alex Wroblewski / PAP

Świat według Trumpa: silniejszy ma rację

W miejsce idealizmu, który ożywiał amerykańskie przywództwo w Wolnym Świecie, Trump uwolnił atawistyczny cynizm Starego Świata. W tych nowych rządach, w których siła ma rację, wszelkie odwołania do względów moralnych w praktyce amerykańskiej polityki zagranicznej są wyśmiewane jako wada słabych, podczas gdy amoralne sprawowanie władzy jest czczone jako cnota silnych. Instynktowne amerykańskie współczucie dla słabszych zastępowane jest podziwem dla siłaczy.

Zagrożona demokracja jest oskarżana o sprowokowanie inwazji na własne terytorium — to geopolityczny odpowiednik obwiniania ofiary gwałtu za napaść na nią — i po raz pierwszy w historii Ameryka głosuje ze światowymi łotrami przeciwko swoim tradycyjnym demokratycznym sojusznikom w Organizacji Narodów Zjednoczonych.

Osoba zajmująca urząd będący niegdyś synonimem „przywódcy wolnego świata” oczernia prezydenta kraju walczącego o swoje istnienie jako „dyktatora”, jednocześnie wychwalając despotycznego zbrodniarza wojennego jako „wspaniałego faceta” i „wspaniałą osobę”. Kiedy Franklin Roosevelt (rzekomo) powiedział, iż nikaraguański dyktator Anastasio Somoza „jest su***synem, ale jest naszym su***synem”, miał moralnie jasną sytuację, by uznać caudillo za takiego, i takt, by zrobić to za zamkniętymi drzwiami.

Podczas gdy Trump czerpie z amerykańskiej szkoły polityki zagranicznej Andrew Jacksona, znanej z ostrego nacjonalizmu i nieufności wobec instytucji międzynarodowych, postacią historyczną, na której ideach (i sloganach) opiera się najbardziej, jest Pat Buchanan. Niegdyś marginalna postać amerykańskiej prawicy, były autor przemówień Nixona i republikański kandydat na prezydenta opowiadał się za tą samą triadą zasad trzydzieści lat temu — antyimigracyjną, antyinterwencyjną i protekcjonistyczną — co Trump dzisiaj.

Ultrakonserwatywny publicysta Pat Buchanan (P) podczas ogłaszania swojego zwycięstwa w prawyborach Partii Republikańskiej w stanie New Hampshire, Manchester, 21 lutego 1996 r.Timothy A. Clary / PAP

NATO na skraju śmierci

W nowym, wspaniałym świecie America First Ameryka nie reprezentuje już przekonania, iż demokracje są lepszymi sojusznikami niż dyktatury, iż agresja terytorialna powinna być raczej karana niż nagradzana, a sojusze są atutem, a nie ciężarem. W swoim monachijskim przemówieniu Vance poparł włączenie skrajnie prawicowych partii do europejskich rządów, które oskarżył o stwarzanie większego zagrożenia dla własnych obywateli niż Rosja czy Chiny. Wszystko to jest wynikiem polityki zagranicznej całkowicie pozbawionej moralnych skrupułów.

Porzucenie moralności jako czynnika w sprawach zagranicznych oznacza również punkt zwrotny dla Partii Republikańskiej. W przyszłym miesiącu przypada 50. rocznica zakończenia wojny w Wietnamie. Amerykańscy konserwatyści wskazywali kiedyś na to wydarzenie — chaotyczne sceny z udziałem zdesperowanych Wietnamczyków uciekających przed zbliżającym się atakiem komunistów, 2 mln ludzi na łodziach, którym udało się uciec, przerażające represje, które spadły na tych, którym się to nie udało — jako haniebny przykład tego, co dzieje się, gdy Stany Zjednoczone porzucają sojusznika.

Niezależnie od zalet amerykańskiego zaangażowania w ten konflikt, tragiczne konsekwencje amerykańskiego wycofania się odbiły się echem w całym regionie. W ciągu kilku miesięcy Laos i Kambodża padły ofiarą komunistycznych rebelii, co potwierdziło teorię”domina”.

Porzucenie Ukrainy przez Trumpa może potencjalnie przyćmić te wydarzenia pod względem geopolitycznej skali i ludzkiego cierpienia. jeżeli Ukraina zostanie zmuszona do podpisania porozumienia pokojowego, które nie zapewni wyraźnych gwarancji bezpieczeństwa, będzie tylko kwestią czasu, zanim prezydent Rosji Władimir Putin spróbuje kolejnego anschlussu.

W przypadku braku amerykańskiego przywództwa w Wolnym Świecie, taka inwazja może zakończyć się obaleniem rządu w Kijowie, prowadząc do dziesiątek milionów uchodźców i masowej obecności rosyjskich wojsk na granicy kilku państw członkowskich NATO. Z gwarancją zbiorowego bezpieczeństwa w strzępach dzięki szantażującym groźbom Trumpa, by jej nie podtrzymywać, NATO — najbardziej udany sojusz wojskowy w historii — będzie pod każdym względem martwe, otwierając drzwi dla dalszej rosyjskiej agresji w Europie i gdzie indziej.


Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo

Donald Trump na Placu Czerwonym

Szukając pozytywów, niektórzy nostalgicznie wspominają niedawno zakończoną erę amerykańskiego globalnego przywództwa, trzymając się nadziei, iż wszystko wróci do normy, gdy demokrata lub tradycyjny republikanin zajmie Gabinet Owalny. Podczas gdy walka o przyszłość konserwatywnej polityki zagranicznej trwa, niezależnie od wyniku następnych wyborów, nie ma już odwrotu.

Niepewni już swojego miejsca pod amerykańskim parasolem bezpieczeństwa, zaniepokojeni sojusznicy, tacy jak Polska i Korea Południowa, badają możliwość pozyskania broni jądrowej. Niegdyś krytykowana francuska idea „strategicznej autonomii” — niezależnego od Stanów Zjednoczonych bieguna europejskiej potęgi militarnej — jest w tej chwili najważniejszym punktem programu na całym kontynencie.

Sojusz wywiadowczy „Five Eyes” złożony ze Stanów Zjednoczonych, Kanady, Wielkiej Brytanii, Australii i Nowej Zelandii może skurczyć się do „Four Eyes ” z powodu niewiarygodności jego najpotężniejszego członka. Tego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwóch tygodni lutego, nie da się cofnąć ani w umysłach sojuszników Ameryki, ani jej przeciwników. Jaka jest różnica między nimi w świecie, w którym każdy jest dla siebie?

Historia, którą napisałem osiem lat temu, kończy się w Dniu Zwycięstwa, gdy Putin z dumą ogląda wielką paradę wojskową na Placu Czerwonym. Chociaż Trump zaprzeczył, iż dołączy do uroczystości w tym roku, to jeżeli uda mu się wymusić porozumienie w sprawie Ukrainy, może nie być w stanie oprzeć się pokusie rozkoszowania się swoją niezasłużoną rolą globalnego rozjemcy. Stojąc u boku Putina w Moskwie, milcząco przyznając amerykańskie uznanie pierwszej zbrojnej aneksji terytorium na kontynencie europejskim od czasów II wojny światowej — taka scena oznaczałaby początek nowej ery, w której coraz trudniej jest oddzielić fakty od fikcji.

James Kirchick — były autor tekstów dla Radia Wolna Europa/Radia Liberty, autor bestsellerów „New York Timesa” i współpracownik Axel Springer Global Reporters Network

Idź do oryginalnego materiału