Wizerunek partii politycznej buduje się latami, ale wystarczy jeden moment, by podważyć starannie kreowany mit.
Tak stało się z Karolem Nawrockim i Prawem i Sprawiedliwością po spotkaniu w Białym Domu, na którym zabrakło przedstawiciela Polski. Cała Polska zobaczyła, iż tak zwane „specjalne relacje” prezydenta z Donaldem Trumpem są konstruktem propagandowym, a nie rzeczywistością.
To nie jest jedynie drobna wpadka. To kryzys, który boleśnie obnaża słabość całej formacji. Od lat w przekazie PiS powtarzano, iż Nawrocki ma bezpośredni dostęp do amerykańskiego prezydenta, iż Polska pod jego rządami zyskuje wyjątkową pozycję w Waszyngtonie. W praktyce okazało się jednak, iż przy stole rozmów zabrakło zarówno Nawrockiego, jak i premiera Donalda Tuska. I choć w obozie władzy trwa wzajemne przerzucanie się odpowiedzialnością, fakty są nieubłagane: Polska została pominięta.
Od początku prezydentury Nawrockiego politycy PiS budowali narrację o strategicznym sojuszu z USA. Spotkania na marginesie międzynarodowych konferencji przedstawiano jako dowód na osobistą więź z Donaldem Trumpem. Media związane z partią z lubością powtarzały ujęcia uścisków dłoni czy krótkich rozmów kuluarowych. Rzeczywistość zweryfikowała jednak te opowieści w sposób bezlitosny.
Brak zaproszenia do Waszyngtonu w chwili, gdy dyskutowano o przyszłości Ukrainy i architekturze bezpieczeństwa Europy, jest czytelnym sygnałem: Polska nie znajduje się w centrum zainteresowania amerykańskiej administracji. Co więcej, została odsunięta na boczny tor w kluczowej debacie. To nie tylko policzek wobec Nawrockiego, ale także bolesna lekcja dla PiS, które uwierzyło we własną propagandę.
W tej sytuacji partia stanęła przed poważnym problemem: jak przykryć tę kompromitację? Odpowiedzią stały się insynuacje i polityczna ekwilibrystyka. Przemysław Czarnek próbował przekierować uwagę, wskazując na rzekomy brak zaproszenia dla Donalda Tuska, sugerując niechęć Trumpa i kanclerza Niemiec wobec polskiego premiera. Tyle iż takie narracje brzmią jak rozpaczliwa próba odwrócenia wzroku opinii publicznej od oczywistego faktu – nieobecności Nawrockiego.
Problem polega na tym, iż w tym przypadku rzeczywistość jest nie do zakrycia. Obywatele widzą, iż prezydent, który miał gwarantować „międzynarodowy prestiż” Polski, został pominięty. choćby najbardziej lojalni komentatorzy PiS nie potrafią przekonująco wytłumaczyć, dlaczego to wydarzenie nie jest klęską.
Na dłuższą metę to wydarzenie może być początkiem erozji mitu PiS o skutecznej polityce zagranicznej. Partia, która budowała swoją tożsamość na rzekomej sile w relacjach międzynarodowych, nagle ujawnia własną słabość. Tusk nie musi choćby nadmiernie atakować – fakty mówią same za siebie.
Nawrocki, zamiast być atutem partii, staje się dla niej obciążeniem. Wizerunek „lidera na arenie międzynarodowej” rozsypał się w ciągu jednego wieczoru. Teraz każde kolejne zapewnienie o „specjalnych relacjach” z Ameryką będzie brzmiało jak pusty slogan.
Najbardziej uderzające jest jednak to, iż PiS nie ma spójnej strategii wyjścia z tej sytuacji. Zamiast przyznać, iż narracja o wyjątkowych więziach z Trumpem była przesadzona, partia brnie w kolejne wyjaśnienia, które tylko pogłębiają kryzys wiarygodności. Odpowiedzialność jest rozmywana – raz winny jest Tusk, raz doradcy prezydenta, raz zagraniczne lobby. A przecież najważniejsze pytanie brzmi: dlaczego Polska, państwo frontowe w kontekście wojny w Ukrainie, nie została zaproszona do rozmów?
W tym wszystkim najbardziej niepokojące jest poczucie, iż dla PiS ważniejsze jest utrzymanie narracji niż realna polityka. Władza koncentruje się na tym, jak wytłumaczyć własną porażkę, zamiast zastanowić się, jak skutecznie budować polską pozycję w świecie. To strategia krótkowzroczna i szkodliwa.
Polacy zasługują na uczciwą odpowiedź: mit o „specjalnych relacjach” nie miał pokrycia w faktach. Brak Nawrockiego w Waszyngtonie był wizerunkową klęską, która pokazuje, iż PiS nie potrafi realnie kształtować polityki zagranicznej. A próby przykrycia tej porażki tylko pogłębiają kryzys zaufania do partii i jej liderów.