___
Po każdej wojnie
ktoś musi posprzątać.
Jaki taki porządek
sam się przecież nie zrobi.
Wisława Szymborska, „Koniec i początek”
„Wojna – powiada Hillman – zawiera również w ogólnym znaczeniu słowo pokój: pokój jako zwycięstwo. Owa fuzja pokoju z militarnym zwycięstwem ujawnia się w pełni w modlitwach za pokój, w których, po cichu i między wierszami, prosi się o zwycięstwo w wojnie”… Bo każda wojna kiedyś się kończy. Mniej czy bardziej szczęśliwie; mniej czy bardziej satysfakcjonująco dla zwaśnionych stron i ich sojuszników; dając mniejsze lub większe gwarancje bezpieczeństwa, czy wreszcie ustanawiając jakąś formę pokoju. Wymarzonym końcem wojny jest trwały pokój. Ale historia dała nam wiele przykładów różnych odmian pokoju. Znamy więc „pokój haniebny”, znamy pokój pozorny, już następnego dnia na powrót przemieniający się w wojnę, pokój krzywdzący i rodzący resentymenty, krok po kroku prowadzący ku nowej wojnie, czy wreszcie – najbardziej pożądany – pokój sprawiedliwy. Co do zasady stanowi on element wojennej triady, która pozwala nam osądzić wojnę, rozstrzygnąć czy w całości lub swych elementach była sprawiedliwa. Paradoksalnie warunki sprawiedliwego powojnia przynajmniej w teorii mogą być najłatwiejsze do spełnienia.
Dziś, gdy rozważamy sprawiedliwość powojenną, najczęściej mówimy o dwóch różnych podejściach – możemy pozwolić sobie na minimalizm lub maksymalizm. Ten pierwszy oznacza przede wszystkim reguły ograniczające wyobraźnię i możliwe ekscesy, jakie mogłyby stać się udziałem zwycięzców. Powojenne reguły, tu rozumiane jako przyzwolenie, definiują, jak można postępować/co robić po osiągnięciu zwycięstwa. Niektóre z tych zasad wynikają wprost z teorii wojny sprawiedliwej, inne projektowane są w prawie międzynarodowym/humanitarnym, ale wszystkie one stanowią raczej zbiór ogólnych zasad. Naczelnymi pozostają ochrona siebie, odzyskanie tego, co zostało pierwotnie zabrane, oraz ukarania agresora. To bezdyskusyjne i nie wolno zgodzić się na nic mniej. Każda inna opcja to nie pokój, a zawieszenie sporu, zamrożenie wojny, tak naprawdę dające czas na „przemyślenie wojny” i rozpętanie jej na nowo. Takie nierozwiązane spory się mszczą, takie niedokończone wojny się mszczą, podnosząc głowę w wersji jeszcze bardziej okrutnej, jeszcze bardziej zuchwałej, jeszcze bardziej roszczeniowej, nie znającej ograniczeń, gdy kiedyś nie powiedziano im skutecznie „dość”.
Gdy jednak współcześnie myślimy o „sprawiedliwym pokoju” (just peace), dominuje drugie podejście, a zatem maksymalizm czyli maksymalizm zakładający zrozumienie, iż „sprawiedliwość powojenna raczej nakłada na zwycięzców powinności, a nie nadaje im jakieś specjalne uprawnienia/pozwolenia” (Frowe). W znacznej mierze są to obowiązki o charakterze prawnym, ale także moralnym. Ów „sprawiedliwy pokój” zakłada między innymi osądzenie winnych zbrodni i agresji, reparacje wojenne, wszelkie kary i sankcje, jakie spotkać mają agresora czy wreszcie elementy rehabilitacji i odnowy, w tym odnowę więzi społecznych i troskę o pamięć. W „sprawiedliwym pokoju” nie ma jednak miejsca na pogłaskanie agresora po główce i powiedzenie mu: „Dobrze, zatrzymaj zdobyte ziemie. Możemy współpracować. Nikt nie będzie cię ciągał po sadach”. Taka propozycja, szczególnie ustalana ponad głowami poszkodowanych czy innych zainteresowanych stron, to byłaby nowa wersja pokoju haniebnego. To byłby – ta angielska gra słów – nie „spokój sprawiedliwy” (just peace), a „tylko pokój” (just peace). Pokój za zbyt wysoką cenę, pokój jako stan przejściowy, potencjalnie nietrwały, w tle mający kolejną wojnę.
Wielowymiarowa sprawiedliwość powojenna, dobrze zbudowany post-war, powinny oferować coś zupełnie innego niż przywrócenie status quo ante. W owym ante, w stanie przed wojną znaleźć bowiem można bezpośrednie powody konfliktu (w zależności od danej wojny mogą to być: niedozwolone zbrojenia, agresywność reżimu wobec własnych obywateli, dyskryminacja, segregacja rasową prowadzącą do ludobójstw, wszelkie formy łamania praw człowieka, agresywność wobec państw ościennych lub na arenie międzynarodowej, posunięta do granic obłędu żądza władzy, myślenie imperialne etc). Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby budować nowego domu na popękanych fundamentach poprzedniego, nikt nie wystawi go z przegniłych, zbutwiałych desek, bo dość szybko, jak w bajce o trzech świnkach, przyjdzie kolejny agresywny wilk, dmuchnie, chuchnie i… ów domek się rozleci. Tu potrzebne są – jak dziś Ukrainie – solidne gwarancje bezpieczeństwa, pozwalające krajowi spokojnie się odbudowywać, rozwijać, a nie cięgle czuć na plecach oddech Rosji (bo a nuż znowu zaatakuje) z jednej, a presję USA z drugiej strony. Potrzebny jest lepszy stan pokoju, w którym przez każdy z przypadków odmieniamy słowa takie jak „niepodległość”, „suwerenność”, „samostanowienie” czy wreszcie „integralność”. To potencjalny pokój – jakże trudny do osiągnięcia – gdzie „bezpieczeństwo” jest bliżej niż dalej.
Rozstrzygnięć tego rodzaju potrzebujemy dla utrzymania porządku międzynarodowego, dla tej pewności, iż to – jakkolwiek wielka nie byłaby katastrofa, jak bardzo wyniszczający nie byłby konflikt – w końcu potrafimy go rozstrzygnąć, starając się mieć na uwadze to, by owo rozstrzygniecie nie przyniosło strat jeszcze poważniejszych, by nie stało się zarzewiem kolejnego sporu. Historia zna wojny jednodniowe i stuletnie, zna konflikty jątrzące sąsiadów przez dziesięciolecia, ale i rozstrzygnięcia na miarę przecięcia węzła gordyjskiego. Zna wojny zamrożone, na lata paraliżujące rozwój krajów, wojny wprowadzające długotrwały niepokój między sąsiadami, wojny utrwalające niepewność jutra. W każdej z nich pokój jest kruchym marzeniem, czasem mrzonką, kiedy indziej obietnicą, bywa, iż zbyt trudną do spełnienia. Hillman twierdził – skądinąd słusznie – iż wojna jest normalna. Cóż to oznacza? Jej stałość i regularność w dziejach, powszechność i wszechobecność w skali globu, a wreszcie swego rodzaju akceptowalność i rodzaj przyzwolenia na wojnę, tego (za Arendt) „ostatecznego sędziego międzynarodowych spraw”. Pytanie, czy normalnym może się okazać pokój…
***
Dzisiejsze wojny to już nie wojny między sąsiadami o przysłowiową miedzę, ale gra wielkich interesów. Trump gra o ukraińskie metale rzadkie, ale i o swoje wpływy w regionie. Gra o wizerunek samego Trumpa, o odtrąbienie sukcesu. Biorąc jednak pod uwagę, jak wiele Stany Zjednoczone zainwestowały we wspieranie Ukrainy oraz jak wiele po „zakończeniu wojny” obiecywał sobie Trump, łatwe rozwiązanie nie wchodzi w grę. Bo choć słyszymy o „nowym kursie amerykańskiej dyplomacji” czy „konieczności daleko posuniętych ustępstw”, to dla samego Trumpa źle by było, gdyby Ukraina przegrała wojnę. Wówczas, już na początku swojej kadencji, okazałby się tym amerykańskim prezydentem, który musiał się ugiąć przed Rosją. A tego jego propaganda sukcesu – głoszona przez każdego z członków jego gabinetu – najzwyczajniej nie zmieści. Daleki jest jednak od tradycyjnie przecież amerykańskich doktryn z gatunku „pokój przez siłę” (peace through strength w USA znany od czasów Jerzego Waszyngtona, a na Starym Kontynencie podnoszony już przez cesarza Hadriana II), czy późniejszych making world safe for democracy czy crusade for freedom. Co Trump obiecuje prezydentowi Ukrainy, a o co próbuje grać z Putinem, póki co pozostaje tajemnicą ich telefonicznych rozmów. Mgliście przedstawiane szczegóły niepokoją, gdy niegdysiejszy „przywódca wolnego świata” nie tylko chce negocjować, ale wręcz układa sobie relacje z oczywistym zbrodniarzem wojennym. Scenariusz zdaje się zakładać już nie tylko ustępstwa, ale ograbienie Ukrainy z części jej terytorium, nie tylko brak gwarancji jej przyszłości ze strony NATO, ale także potencjalne zagrożenie dla Europy, która musi zabrać się za swoje bezpieczeństwo, stanąć na własnych nogach i przywrócić do życia starą zasadę, iż gdy chcesz pokoju, musisz być gotowym na wojnę (si vis pacem para bellum).
Mówi się, iż z dobrych negocjacji nikt nie wychodzi w stu procentach zadowolony. To najpewniej jest scenariusz, jaki czeka Ukrainę. Scenariusz, któremu nie możemy biernie się przyglądać, ale który musimy aktywnie tworzyć. Potrzebujemy „pokoju sprawiedliwego”, a nie „jedynego możliwego do osiągnięcia”. Myśląc o „sprawiedliwym pokoju” dla Ukrainy wiemy, na co zgodzić się nie można. Nic ponad głowami zainteresowanych. Słusznie mówi tu Mark Rutte, iż kluczowym jest zaangażowanie Ukrainy we wszystko, co jej dotyczy. Jakkolwiek bowiem potrzebny jest pokój, to negocjacje nie mogą odbywać się bez udziału i decyzyjności tych, którzy są ofiarą rosyjskiej agresji wobec Ukrainy. Równie słusznie – w reakcji na rozmowy Trumpa z Putinem i jego samozwańcze negocjacyjne przywództwo – wypowiadają się przedstawiciele sześciu europejskich rządów (w tym Polski), podnosząc, iż „Ukraina i Europa muszą być częścią wszelkich negocjacji”, a w dalszej części oświadczenia dodając: „Zobowiązujemy się do poszanowania jej [Ukrainy] niepodległości, suwerenności i integralności terytorialnej w obliczu rosyjskiej agresji”. Takie wspieranie to także świadomość, iż Europa musi odnaleźć własny głos i własną siłę, z jednej strony zabezpieczając swoje interesy w NATO, z drugiej zaś troszcząc się o każdy wymiar bezpieczeństwa, tak dobrze zdefiniowanego przez priorytety polskiej Prezydencji.
Spoglądając na potencjalne „negocjacje” warto mieć w pamięci niedawne słowa Mette Frederikson, premier Danii, która podsumowując dyskusję o strategii obronnej Europy stwierdziła, iż „Jeżeli Rosji pozwoli się wygrać wojnę, Putin będzie ją kontynuował”. Trudno się nie zgodzić, gdyż potencjalne zamrożenie konfliktu, pozwalałoby Rosji na miraż zwycięstwa, a w dalszej perspektywie na gromadzenie funduszy, szkolenie żołnierzy, zyskiwanie cichych sojuszników, co w dalszej perspektywie będzie przekładało się na wzmocnienie jej siły militarnej i… kolejną wojnę. A na to nie możemy sobie pozwolić. Koniec końców konsekwencje tego pokoju poniesiemy wszyscy.