W Prawie i Sprawiedliwości trwa wojna o coś, co już dawno przestało istnieć – o władzę. Zbigniew Ziobro znów kąsa Mateusza Morawieckiego, ten z kolei udaje, iż go nie słyszy. Ich spór przypomina kłótnię dwóch generałów o to, kto bardziej przyczynił się do klęski. I choć emocje w partii buzują, wyborcy reagują na to wzruszeniem ramion.
Jeśli ktoś jeszcze ma cierpliwość śledzić losy PiS po wyborczej porażce, to w ostatnim odcinku tej politycznej telenoweli Zbigniew Ziobro znów zajął się Mateuszem Morawieckim. W rozmowie z RMF FM były minister sprawiedliwości z typową dla siebie pewnością oznajmił: „Nie byłbym entuzjastą premiera Morawieckiego. W naszym zapleczu jest dużo znakomitych ludzi, którzy mogliby pełnić rolę premiera”.
To zdanie brzmi jak fragment zaginionego przemówienia do nieistniejącej partii. Ziobro wciąż wierzy, iż jego głos ma znaczenie – iż ktoś poza najwierniejszymi działaczami Solidarnej Polski naprawdę chce słuchać jego diagnoz. Tymczasem większość wyborców widzi w nim nie wizjonera, ale współautora systemu, który doprowadził kraj do kryzysu prawnego i międzynarodowej izolacji.
Były minister złożył też propozycję debaty z byłym premierem: „Pan premier nie podjął tej debaty, w związku z tym rozumiem, iż nie jest zainteresowany”. Można się domyślać dlaczego. Morawiecki, specjalista od autopromocji i pustych frazesów o „drugim cudzie gospodarczym”, doskonale wie, iż każde spotkanie z Ziobrą byłoby jak wchodzenie w bagno – im dłużej się broni, tym głębiej tonie.
Ziobro jednak nie ustaje. „Jestem gotów współpracować z każdym racjonalnym człowiekiem” – zapewnia. To tak, jakby pyroman ogłaszał gotowość do pomocy przy odbudowie spalonego domu. Bo czy ktoś bardziej niż on przyczynił się do chaosu w sądownictwie i upadku wiarygodności Polski w Unii Europejskiej?
Morawiecki tymczasem zachowuje ciszę. Ale nie jest to milczenie mędrca – raczej strategia przetrwania człowieka, który ma nadzieję, iż jeżeli będzie dostatecznie długo niewidzialny, to Kaczyński znów wyciągnie go z szafy w roli „technokratycznego zbawcy”. I, o ironio, wiele wskazuje, iż może się tak stać.
Według doniesień „Newsweeka” i „Do Rzeczy”, to właśnie Morawiecki znów jest faworytem w wyścigu po tekę przyszłego premiera. Jeszcze niedawno mówiło się o Tobiaszu Bocheńskim, dziś – jak piszą publicyści – „do łask wrócił Morawiecki i to znowu on jest na pole position”. Wygląda więc na to, iż w PiS czas płynie w kółko: te same twarze, te same konflikty, te same „nowe otwarcia”.
Komentatorzy zauważają z przekąsem, iż jeżeli te wszystkie nowe pomysły mają być „tak świeże jak ponowne wystawienie Morawieckiego na premiera”, to „czeka nas bardzo interesująca jesień”. Tyle iż to „interesujące” w tym wypadku oznacza raczej nużące. Bo PiS coraz bardziej przypomina teatr, w którym aktorzy grają dla siebie, a publiczność dawno wyszła na przerwę i nie wróciła.
Wewnątrz partii toczy się więc bój o władzę – ale to władza symboliczna, pozbawiona realnego znaczenia. Ziobro i Morawiecki mogą się przerzucać cytatami i oskarżeniami, ale dla społeczeństwa to spór dwóch przegranych polityków, którzy wciąż nie rozumieją, iż ich czas minął.
W całej tej kłótni o przywództwo najbardziej brakuje refleksji. Nikt nie mówi o błędach, nikt nie przeprasza, nikt nie próbuje zrozumieć, dlaczego Polacy odwrócili się od PiS. Ziobro chce dalej „twardo przeprowadzać zmiany”, a Morawiecki śni o powrocie do władzy. Tymczasem Polska poszła dalej – i zostawiła ich obu na peronie.