Lider Ruchu Obrony Granic przekonuje, iż stał się ofiarą nagonki. W rzeczywistości to raczej moment, gdy konsekwencje zaczynają doganiać retorykę, którą sam przez lata rozniecał.
„To polityczne działania służące budowaniu pewnej narracji grozy, którą chce dzisiaj budować Donald Tusk” – mówi Robert Bąkiewicz w rozmowie z portalem wPolityce.pl. Tym razem nie występuje jako organizator marszu czy trybun narodowej dumy, ale jako człowiek, który czuje, iż grunt zaczyna usuwać mu się spod nóg. Oskarża wszystkich wokół – polityków, media, prokuraturę – o spisek. Tyle iż coraz częściej brzmi to jak monolog człowieka uwięzionego we własnej narracji.
Bąkiewicz twierdzi, iż „w tej chwili odbywa się na mnie polowanie” i iż „wywierana jest presja na prokuratury, sądy i policję, by prowadzono przeciwko mnie postępowania”. To język dobrze znany z czasów, gdy jego środowisko lubiło przedstawiać się jako ofiary „systemu III RP”. Teraz jednak po raz pierwszy to on sam znalazł się w roli podejrzanego, a nie tropiciela.
Policja zatrzymała mężczyznę podejrzanego o rzucenie butelką w drzwi biura Platformy Obywatelskiej. Choć nikt nie oskarżył Bąkiewicza o współudział, jego wcześniejsze wystąpienia – pełne agresji i antyrządowej retoryki – sprawiły, iż wielu polityków zaczęło mówić o odpowiedzialności politycznej. Minister Waldemar Żurek stwierdził wprost, iż Bąkiewicz „musi się liczyć z konsekwencjami słów, które podżegają do nienawiści”.
„Polowanie na lidera Ruchu Obrony Granic trwa” – mówi Bąkiewicz. To zdanie powtarza jak zaklęcie. Z tą różnicą, iż dziś trudno już w nie uwierzyć. Po latach finansowania z publicznych środków, po bliskich relacjach z władzą PiS, po roli nieformalnego patrona marszów, na których wznoszono hasła o czystości rasowej i „obronie polskości”, wreszcie pojawia się pytanie o granice bezkarności.
Nie chodzi o jeden incydent czy prowokację. Chodzi o styl, który Bąkiewicz przez lata narzucał debacie publicznej – styl, w którym gniew zastępował argument, a patriotyzm mieszał się z pogardą. Teraz, gdy władza się zmieniła, ten język przestał chronić.
„Uważam, iż tej klasie politycznej coraz częściej potrzebna jest pomoc psychiatryczna” – mówi dziś Bąkiewicz o swoich przeciwnikach. Taki język, który jeszcze kilka lat temu brzmiał jak efektowna prowokacja, teraz obnaża brak dystansu. Wystarczy przypomnieć, iż to właśnie jego środowisko uczyniło z agresji narzędzie politycznej mobilizacji. Kiedy więc lider Ruchu Obrony Granic zarzuca Donaldowi Tuskowi, iż „buduje narrację grozy”, trudno nie dostrzec ironii: Bąkiewicz skarży się na broń, którą sam skonstruował.
„Donald Tusk jako zdeklarowany Niemiec, być może chce posługiwać się tego typu narzędziem w prowadzeniu wewnętrznej polityki w Polsce” – mówi dalej Bąkiewicz. Ta wypowiedź jest niemal symbolicznym finałem jego retorycznej ewolucji. Z antyniemieckich sloganów i podejrzeń zbudował cały światopogląd, który teraz zaczyna się rozpadać. Bo gdy już nie ma dostępu do rządowych mediów ani publicznych pieniędzy, zostaje tylko echo własnych oskarżeń.
Bąkiewicz przez lata był produktem politycznej polaryzacji. Był potrzebny – jedni widzieli w nim patriotę, inni użytecznego radykała. Ale w nowej rzeczywistości politycznej jego język brzmi jak relikt czasów, w których wszystko dało się usprawiedliwić walką z „wrogami ojczyzny”.
Dziś Bąkiewicz przekonuje, iż to Donald Tusk prowadzi „wojnę polsko-polską”. Tymczasem to właśnie jego ruchy przez lata tę wojnę podsycały – marsz po marszu, konferencja po konferencji, wywiad po wywiadzie. Różnica polega na tym, iż teraz wojna przestała mu się opłacać.
Można powiedzieć, iż historia Roberta Bąkiewicza zatoczyła koło. Człowiek, który zbudował swoją pozycję na konflikcie i podziałach, dziś sam stał się ich ofiarą. Nie dlatego, iż ktoś „poluje”, ale dlatego, iż polityka nienawiści zawsze wraca po swoich twórców.

2 tygodni temu
















