Jeśli ktoś sądził, iż Konfederacja, wchodząc do Sejmu, zamieni się w sprawną, merytoryczną siłę, która rozbije polityczny beton – to chyba pomylił partie. Po kilku miesiącach w nowej kadencji trudno wskazać jakiekolwiek realne osiągnięcia tej formacji. Chyba iż za sukces uznamy to, iż w ogóle pamiętamy, iż istnieją.
Obiecywali rewolucję w podatkach, wolność gospodarczą, koniec biurokracji i święty spokój dla przedsiębiorców. A co wyszło? Lista projektów ustaw, które przeszły dzięki Konfederacji, jest tak krótka, iż można ją zmieścić na odwrocie paragonu za bułki. choćby najwierniejsi sympatycy w mediach społecznościowych zaczynają zadawać niewygodne pytania: „Panowie, kiedy te zmiany?”. W sejmowych kuluarach mówi się, iż Konfederacja spędza więcej czasu w konferencjach prasowych i nagrywaniu filmików niż na realnej pracy legislacyjnej. Owszem, zawsze można liczyć na głośny występ z mównicy – najlepiej podszyty antysystemową frazeologią – ale później i tak wszystko kończy się na tym samym: zero głosów większości, zero przeprowadzonych reform.
Politycy tej formacji zdają się być w wiecznej opozycji… choćby do samych siebie. Częściej słyszymy o ich wewnętrznych kłótniach, podziałach i personalnych ambicjach niż o jakiejkolwiek konstruktywnej współpracy. Wygląda to tak, jakby każdy grał na swój osobisty wynik w kolejnych wyborach, a nie na dobro ugrupowania czy – nie daj Boże – wyborców. Konfederacja miała być „języczkiem u wagi” w Sejmie. Tymczasem stała się politycznym statystą – obecnym na sali, ale bez wpływu na scenariusz. Ich postulaty trafiają do sejmowej zamrażarki szybciej niż można powiedzieć „wolny rynek”, a próby współpracy z innymi klubami kończą się zwykle awanturą i obrażaniem wszystkich dookoła.
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, iż spora część wyborców Konfederacji faktycznie wierzyła w zmianę. Dziś zostali z garścią memów, kilkoma płomiennymi przemówieniami i… kompletnym brakiem efektów. Można powiedzieć, iż Konfederacja przeszła samą siebie – w sztuce politycznej bezproduktywności.