W 2022 roku Kolumbijczycy dokonali historycznego wyboru: po raz pierwszy władzę objął lewicowy prezydent. Mandat, jakiego udzielono Gustavo Petro, był jasny – czas na głębokie reformy społeczne i zerwanie z dziedzictwem neoliberalizmu. W jednym z najbardziej nierównych państw świata rząd zapowiedział transformację systemu pracy, emerytur, zdrowia i edukacji.
Dla tych reform prezydent ma silne poparcie społeczne, jednak elity starego porządku – opozycja, konserwatywne media, Kościół i biznes – torpedują reformy. Zniecierpliwiony Petro szuka oparcia w pluralistycznym ruchu społecznym, który wyniósł go do władzy. Próbą wyjścia z impasu i sprawdzianem dla kolumbijskiej demokracji – miało być referendum. Tymczasem kraj ogarnia fala przemocy, od lat towarzysząca każdej próbie progresywnej zmiany.
Głosem ludu w elity
Z ambitnego planu reform Petro zrealizował jak dotąd zaledwie jedną – reformę emerytalną, choć i ta może niedługo zostać zablokowana przez Trybunał Konstytucyjny. Przepadły reformy zdrowia i edukacji, a w ostatnich miesiącach ta najważniejsza – reforma prawa pracy, która miała poprawić warunki milionów ludzi, zwłaszcza w sektorze nieformalnym. Choć Izba Reprezentantów zatwierdziła projekt po usunięciu z niego części kluczowych zapisów, w marcu ośmiu senatorów z Komisji Siódmej ds. spraw społecznych odrzuciło ustawę bez przeprowadzenia debaty.
Petro przeszedł do kontrofensywy. Po tłumnym wiecu poparcia 1 maja prezydent złożył w Senacie wniosek o przeprowadzenie ogólnokrajowej konsultacji, by sami obywatele podjęli decyzję o przyszłości reformy pracy. Kilka dni wcześniej zwrócił się do parlamentarzystów: „Proszę was jako patriota i głowa państwa: nie odwracajcie się plecami do narodu”. Podkreślił, iż sensem istnienia przedstawiciela w Kongresie jest służba ludowi – „nie mafii, nie szefowi partii, nie chciwości, ale narodowi”.
Ogłaszając konsultację, Petro skorzystał z zapisów konstytucji z 1991 roku – przełomowego dokumentu pod względem wprowadzonych mechanizmów demokracji bezpośredniej. Był to gest polityka, który tę konstytucję współtworzył, głęboko wierzącego w demokrację ludzi, żywą, wsłuchaną w głos ulicy. Petro zagroził, iż jeżeli to będzie konieczne, obejdzie Senat dekretem w sprawie referendum.
Kilka dni po ogłoszeniu inicjatywy upubliczniono treść konsultacji. 12 pytań referendalnych, sformułowanych na podstawie propozycji obywateli, dotyczy kluczowych zapisów reformy. Już pierwsze pytanie wskazuje, iż stawką są prawa zupełnie podstawowe. „Czy zgadzasz się, iż dzień pracy powinien trwać maksymalnie osiem godzin, a pora dzienna obejmować czas od 6.00 do 18.00?”. Zgodnie z intencją projektodawców dodatkowe godziny miałyby być lepiej płatne jako nadgodziny, co dziś jest w Kolumbii rzadkością.
Kolejne pytania dotyczą m.in. dodatku do wynagrodzenia za pracę w dni wolne czy dopłat dla mikro-, małych i średnich przedsiębiorstw. Pojawiają się też postulaty dotyczące formalizacji pracy w sektorach takich jak opieka domowa, transport i media. W Kolumbii aż 12,8 mln osób (to ponad jedna czwarta z 49,5 mln ludności kraju) pracuje w szarej strefie.
Referendum porusza także kwestię urlopów menstruacyjnych, obowiązku zatrudniania osób z niepełnosprawnością (tylko 20 proc. ma pracę) oraz utworzenia funduszu emerytalnego dla rolników (90 proc. tej grupy nie ma świadczeń).
Badania opinii pokazują, iż konsultację popiera większość, bo 57 proc. Kolumbijczyków. Poparcie respondentów wobec konsultacji rośnie, gdy słyszą treść poszczególnych pytań. Na każde z 12 pytań 75 proc. respondentów odpowiedziałaby „tak”. Jednak by konsultacja była wiążąca, udział w niej musi wziąć co najmniej jedna trzecia uprawnionych – 13 milionów obywateli – z czego większość musi zagłosować „tak”. Dla porównania Petro wygrał w wyborach z wynikiem 11 milionów. Zwycięstwo wymagałoby więc rekordowej obywatelskiej mobilizacji.
Mimo poparcia społecznego w połowie maja Senat odrzucił wniosek o referendum przewagą dwóch głosów. Po burzliwej sesji padły oskarżenia o manipulacje w głosowaniu. Wymowny jest fakt, iż decydujący głos oddał senator opozycji oskarżony o korupcję, który przyjechał na głosowanie… z aresztu.
Sceny, na których senatorzy opozycji świętują odrzucenie reformy, pokazują, jak bardzo władza oderwana jest od rzeczywistości Kolumbijczyków. Trudno nie interpretować tego momentu jako przejawu głębokiej walki klas: senatorowie zarabiający równowartość 40 tys. dolarów za trzy dni pracy w tygodniu, często wywodzący się z politycznych dynastii rządzących Kolumbią od pokoleń, celebrują odebranie milionom pracowników skromnego dodatku za nadgodziny.
Na początku czerwca sytuacja gwałtownie się zaostrzyła. Najpierw próbowano zabić strzałem w głowę Miguela Uribe Turbaya, wpływowego senatora prawicy i wnuka byłego prezydenta. Kilka dni później doszło do zamachów bombowych w Cali. Otoczenie polityczne Turbaya natychmiast wykorzystało te wydarzenia do ataku na prezydenta, sugerując, iż są skutkiem radykalnej i polaryzującej retoryki Petro.
Choć wciąż nie wiadomo, kto stoi za zamachem, trudno dostrzec, co kolumbijska lewica miałaby zyskać na podobnym akcie przemocy. Być może najbardziej znamienny jest jednak fakt, iż strzelcem okazał się zaledwie 14-letni sicario (zabójca). „Zrobiłem to, żeby mieć pieniądze dla rodziny” – miał krzyknąć chłopiec z ubogiej dzielnicy Bogoty, którego matka zmarła, a ojciec wyjechał do Polski w poszukiwaniu pracy. W kraju, gdzie bieda popycha dzieci do zabijania, państwo nie może dłużej zwlekać z walką z nierównościami.
Neoliberalny czyściec
Ustrój ekonomiczny Kolumbii ostatnich dekad można określić mianem zmilitaryzowanego neoliberalizmu. Prymat ortodoksji rynkowej nie byłby bowiem możliwy bez terroru i przemocy, które wymierzano w obywateli w imię interesów wielkiego kapitału. Ostatnia dekada ubiegłego stulecia i pierwsza dekada obecnego to czas brudnej wojny przeciwko lewicy i liderom związkowym, których porywano, mordowano, i wysiedlano, by osłabić opór wobec zamachu ówczesnego prezydenta Álvaro Uribe na prawa pracownicze. Do dziś aż 90 proc. tych zbrodni nie doczekało się sprawiedliwości.
Mimo wzrostu gospodarczego i spadającego w ostatnich latach ubóstwa w 2023 roku Kolumbia była trzecim najbardziej nierównym społeczeństwem świata, za RPA i Namibią. Skala koncentracji bogactwa i kapitału szokuje. Biedniejsza połowa społeczeństwa posiada ledwie 4 proc. bogactwa kraju, a 81 proc. ziemi uprawnej kontroluje jeden procent latyfundystów. Mówimy zatem o kraju, w którym niemal wszystko, co ma wartość, należy do najbogatszych.
Prezydent Petro, z wykształcenia ekonomista, nie ma wątpliwości: „Z tych nierówności biorą się problemy Kolumbii: handel narkotykami, przemoc, brak demokracji”. W przeciwieństwie do wielu postneoliberalnych sąsiadów, państwo kolumbijskie nie przeprowadziło głębszych reform redystrybucyjnych. Kolumbia pozostaje neoliberalnym rajem.
Poczucie niesprawiedliwości potęguje fakt, iż Kolumbijczycy należą do najciężej pracujących społeczeństw świata. Wbrew rasistowskiej wizji rozleniwionego Latynosa w tropikach Kolumbia to w pewnym sensie obóz pracy. Dane z 2024 roku pokazują, iż pracuje się tu średnio 44,2 godziny w tygodniu, podczas gdy średnia dla państw OECD wynosi 37,1. To tak, jakby w Kolumbii pracowano jeden dzień tygodniowo więcej.
Mimo prób stłumienia oporu nowe pokolenia Kolumbijczyków – wolne od strachu – kontynuują walkę o podstawowe prawa. Dziesięciolecia dokręcania neoliberalnej śruby doprowadziły kraj do punktu wrzenia. Gdy spadkobierca Uribe, prezydent Iván Duque, próbował wykorzystać pandemię, by przeforsować uderzającą w klasy średnią i niższą reformę podatkową, społeczeństwo masowo wyszło na ulice. Estallido social – społeczny wybuch – to trwające miesiącami protesty, które wstrząsnęły kolumbijską polityką. Ich owocem było bezprecedensowe poparcie dla projektu Gustava Petro – i nadzieja na zmianę.
Plac Bolivara, 1 maja
Tłum na Placu Bolivara powoli się przerzedza, gdy po przemówieniu prezydenta Petro rozmawiam z uczestnikami pierwszomajowej manifestacji. Mówi Mariana: „Wspieram reformę całym sercem, bo jestem osobą pracującą. Walczę o to, by pracownicy mieli godne wynagrodzenie”. Mario: „Wspieram reformę z dwóch powodów. Po pierwsze: po 200 latach to my, lud, decydujemy w sposób suwerenny. Po drugie: reforma przybliża nas do świata, w którym człowiek pracuje osiem godzin, śpi osiem godzin i osiem godzin spędza z rodziną. To podstawowe prawo”.
Choć reforma jest ważna, wśród jej zwolenników dominuje przekonanie, iż to kropla w morzu potrzeb. „Wspieramy projekt nowego kraju – mówi lider rdzennej społeczności Muisca – bo przez ponad 200 lat żyliśmy w systemie oligarchicznym, który podporządkowywał sobie ludy, mniejszości i ubogie większości wedle własnego widzimisię”.
To poczucie podziela lider organizacji młodzieżowej Abrazo: „wielu z nas wierzy, iż zmiany muszą być strukturalne. Zdobycie władzy to za mało. Potrzebny jest przekrojowy proces, w którym większą rolę odgrywają mniejszości. Kolumbijska historia to historia przelanej krwi. Potrzebujemy nowych przestrzeni, w których radykalne ideologie – niezależnie od koloru czy orientacji – mogą przechodzić od niezgody do porozumienia w sposób pokojowy”.
Wszyscy zgadzają się, iż choćby demokratycznie wybrani politycy nie stoją ponad społeczeństwem. Starsza pani w otoczeniu swoich dzieci jest przekonana: „Wspieram reformę, bo jest dla dobra ludu. Jak powiedział prezydent Petro – senatorzy są wybierani przez nas. To społeczeństwo jest ich przełożonym. A reforma to inwestycja w przyszłe pokolenia”.
Kolumbijczycy szukają pogłębienia demokracji poza instytucjami przedstawicielskimi, poprzez zmianę struktur władzy i form uczestnictwa obywateli w życiu publicznym. „Konsultacja społeczna to legalne i pokojowe narzędzie – komentuje lider Muisca. – Tego dziś domaga się społeczeństwo. To wyraz demokracji radykalnej”.
Lud obroni się sam
Opozycja obawia się, iż reformy wywołają exodus wielkiego kapitału w reakcji na kres wiktoriańskiego modelu wyzysku. W ich oczach mobilizacja społeczna to niemal podręcznikowe chavismo. „Czy to już Wenezuela? Czy Kuba?” – pytają na widok Petro przemawiającego do tłumów ze szpadą Bolivara.
W dziennikach interpretują działania prezydenta przez pryzmat strategii, politykierstwa i osobistych obsesji. Lamentują nad wydawaniem publicznych środków na konsultacje obywatelskie. Chwytają się symbolicznych gestów, z których próbują wywróżyć nadciągającą dyktaturę. Owszem, Petro nie stroni od konfrontacji ideologicznych i performatywnych środków wyrazu – jego dawna organizacja, M-19, słynęła z akcji na pograniczu spektaklu. Szpadę Bolivara, którą partyzanci wykradli trzy dekady wcześniej, prezydent zaprezentował 1 maja, cytując Wyzwoliciela: „Chciałbym mieć majątek, który mógłbym oddać każdemu Kolumbijczykowi. Ale nie mam nic poza sercem, by się nimi opiekować, i mieczem, by ich bronić”.
the_ad_group id=”30186″]
Tymczasem w narracji opozycji istota reform pozostaje zupełnie marginalna, podobnie jak losy społeczeństwa. Ruchowi skupionemu wokół Petro daleko do kultu jednostki. Ludzie wiedzą, iż ich walka musi być niezależna od konkretnych rządów i liderów. Opór jest dojrzały. Nie wznieciły go obietnice kampanii, ale stulecia niesprawiedliwości. „Petro to nie prezydent, ale projekt społeczny. A jeżeli nie posuwamy się naprzód z przyjaznym rządem, w ramach konstytucji, zostaje nam to, co zawsze: działania oparte na sile i oporze w terenie” – mówi lider Muisca.
To nie koniec historii. Kolumbijczycy wrócą na ulice i do praktyk obywatelskiego nieposłuszeństwa. Bo o podstawowych prawach pracowniczych nikt tu już magicznie nie zapomni. To nie Petro ani jego szpada, ale wyostrzone sumienie społeczeństwa napawa opozycję najgłębszym lękiem.
**
Piotr Wójciak-Pleyn jest doktorem na Uniwersytecie Autonomicznym w Barcelonie. Specjalizuje się w Kolumbii i Ameryce Łacińskiej.