Kiedy polityka depcze historię. Ziobro przekracza granice debaty w Polsce

1 dzień temu
Zdjęcie: Ziobro


Są słowa, których w polskiej debacie publicznej używać po prostu nie wolno. Zwłaszcza wypowiadane przez polityka, który jeszcze niedawno odpowiadał za system sprawiedliwości. Zbigniew Ziobro, porównując Donalda Tuska do „kapo”, świadomie sięgnął po najcięższy historyczny kaliber i przekroczył granicę, której w kraju naznaczonym pamięcią o Zagładzie nie powinno się przekraczać. Nie jest to już ostra retoryka opozycyjna — to język, który obraża pamięć ofiar i zatruwa wspólnotę polityczną.

„Tusk nie jest premierem Polski. To kapo, który jest gotów zakatować każdego, kto przeszkodzi mu wykonywać rozkazy Berlina i Brukseli” – napisał były minister sprawiedliwości. Takie słowa trudno zakwalifikować jako polemikę polityczną. To brutalna próba odczłowieczenia przeciwnika, ubrana w historyczną metaforę o wyjątkowo bolesnym znaczeniu. W Polsce, gdzie niemieckie obozy śmierci są elementem zbiorowej pamięci i miejsca narodowej żałoby, taka retoryka powinna brzmieć jak alarm, a nie jak kolejny komunikat w mediach społecznościowych.

Od dawna wiadomo, iż język polskiej polityki bywa gwałtowny. Ale porównanie demokratycznie wybranego premiera do współsprawcy systemu terroru obozowego to coś więcej niż przesada. To próba narzucenia narracji o Polsce jako państwie zniewolonym — nie przez totalitarne imperium, ale przez instytucje Zachodu, z którymi od dwóch dekad jesteśmy w Unii dobrowolnie związani. Taki obraz rzeczywistości można zbudować tylko wtedy, gdy fakty zastępuje agresja retoryczna.

Ziobro idzie dalej, tworząc wizję osobistego oblężenia: „Tusk spuścił swoje gończe psy, by głośno szczekały i polowały na mnie, bo w tym jazgocie musi ukryć swoją zgodę na wpędzenie polskich rodzin w biedę.” W tej retoryce nie ma już miejsca na debatę. Jest tylko polowanie, psy, jazgot, prześladowany bohater i bezlitosny wróg. Taki język nie służy argumentacji — służy budowaniu okopów.

A przecież kontekst był merytoryczny. Donald Tusk pisał: „ETS2 odłożony, a jego rewizję Komisja Europejska musi przygotować w najbliższym czasie. Robimy, nie gadamy.” To kwestia trudnej i ważnej polityki klimatycznej, która wymaga rzeczowej analizy, negocjacji i społecznej rozmowy o kosztach transformacji. Zamiast tego Ziobro wrzucił w przestrzeń publiczną bombę emocjonalną, twierdząc: „Nowy cel redukcji CO2 o 90 proc. oznacza wzrost domowych rachunków za energię o ponad 1000 zł miesięcznie.” Bez dowodów, za to z odpowiednią dawką strachu.

Najbardziej niepokojące jest jednak to, kto te słowa wypowiada. Ziobro nie jest marginalną postacią życia publicznego. To były prokurator generalny i minister, który budował system władzy nad sądami, kształtował prokuraturę i decydował o losach ludzi. Gdy ktoś taki świadomie używa języka odczłowieczającego przeciwników, trzeba postawić pytanie: jak postrzegał obywateli, gdy mógł o nich decydować nie w internecie, ale przy biurku z pieczątką państwa?

Polska demokracja ma swoje słabości, ale wciąż opiera się na elementarnych zasadach współistnienia: pamięci historycznej, szacunku dla instytucji i uznaniu legitymacji przeciwnika. To, co robi dziś Ziobro, jest próbą pęknięcia w tej konstrukcji — przekształcenia różnicy politycznej w moralną przepaść.

Nie chodzi o obronę Tuska przed ostrą krytyką. Chodzi o obronę granicy, której nie powinno się w Polsce przekraczać. W obozach koncentracyjnych ginęli nasi obywatele — Polacy, Żydzi, Romowie, opozycjoniści, ludzie różnych narodowości i wyznań. Przywoływanie ich cierpienia jako narzędzia doraźnej walki politycznej jest nadużyciem historycznym i moralnym.

Jeśli zgodzimy się na takie słowa, jutro ktoś uzna, iż retoryka nie wystarczy. Historia powinna uczyć powściągliwości, a nie dostarczać amunicji. Dobrze byłoby, gdyby politycy, szczególnie ci z tytułem „byłego ministra sprawiedliwości”, pamiętali, iż demokracja zaczyna się od języka. A czasem również na nim się kończy.

Idź do oryginalnego materiału