Karol Nawrocki w ciągu kilku tygodni swojej prezydentury udowodnił jedno: nie jest prezydentem wszystkich Polaków, ale politykiem grającym wyłącznie na siebie. Każdy jego ruch, każde wystąpienie, każde słowo wypowiedziane w blasku kamer zdradza obsesję na punkcie własnej pozycji. Polska staje się w tym wszystkim jedynie tłem – dekoracją do spektaklu, w którym Nawrocki gra główną, a często jedyną rolę.
Nie chodzi już choćby o spory polityczne z rządem. W demokracji naturalne jest, iż prezydent i premier mogą się różnić. Problem w tym, iż Nawrocki z tych różnic uczynił fundament swojej prezydentury. Zamiast szukać pola współpracy, ostentacyjnie dystansuje się od MSZ, podważa działania premiera i ostro komentuje prace ministrów. To nie jest przywództwo – to polityczna wojna domowa prowadzona na oczach całego świata.
Wizyta w Waszyngtonie, zamiast być przykładem współdziałania władz w obszarze bezpieczeństwa, stała się ilustracją tego, jak daleko Nawrocki posunął się w lekceważeniu instytucji państwa. Brak przedstawiciela MSZ w delegacji? Brak notatki ze spotkania przesłanej do resortu? To nie są drobne niedociągnięcia protokolarne. To celowe budowanie równoległej polityki zagranicznej, w której jedynym autorem i beneficjentem ma być prezydent.
Retoryka Nawrockiego jest równie niebezpieczna. Kiedy mówi, iż „rząd nie potrafi” czy iż „wykonuje zadania, których nikt inny nie umie”, nie tylko podważa autorytet instytucji państwa, ale daje też sygnał sojusznikom: Polska to kraj wewnętrznie sparaliżowany, w którym nie wiadomo, kto naprawdę mówi w imieniu narodu. W dyplomacji spójność jest walutą – Nawrocki lekką ręką tę walutę roztrwania.
Zwolennicy prezydenta próbują przedstawiać jego działania jako dowód skuteczności i niezależności. Ale w rzeczywistości to pokaz politycznej pychy. Nawrocki nie prowadzi rozmów w imieniu wspólnoty, ale w imieniu samego siebie. Spotkanie z Donaldem Trumpem? Zamiast sukcesu państwa polskiego, otrzymaliśmy obrazek służący przede wszystkim budowaniu osobistej legendy Nawrockiego – tego, który „potrafi”, gdy inni rzekomo zawodzą.
Nieprzypadkowo coraz częściej choćby w obozie PiS słychać irytację. Nawrocki miał być wynalazkiem Kaczyńskiego, nową twarzą zdolną nadać obozowi siłę i świeżość. Tymczasem okazał się politykiem, który szybciej niż inni uwierzył we własną nieomylność i zaczął traktować partię, rząd, a choćby państwo jak kulisy swojego spektaklu. W oczach elit PiS to nie jest już wybawiciel, ale balast.
Najgroźniejsze jest jednak coś innego: iż za polityczne ambicje Nawrockiego zapłacą obywatele. Bo gdy prezydent rozgrywa własne wojny z rządem, Polska traci cenny czas, energię i zaufanie sojuszników. W świecie, w którym bezpieczeństwo i stabilność są na wagę złota, nasz kraj staje się zakładnikiem jednego człowieka, jego urażonego ego i potrzeby bycia w centrum uwagi.
Historia zna wielu polityków, którzy przedkładali własny wizerunek nad interes wspólnoty. Zawsze kończyło się to źle – nie dla nich samych, ale dla ludzi, którzy musieli żyć w cieniu ich błędnych decyzji. Dziś Karol Nawrocki wpisuje się w ten niechlubny ciąg. Jego prezydentura zamiast łączyć, dzieli. Zamiast budować autorytet Polski, wystawia ją na ryzyko. Zamiast służyć, domaga się hołdów.
Polska nie potrzebuje prezydenta, który lekceważy własny rząd, upokarza instytucje i traktuje obywateli jak widownię. Potrzebuje przywódcy, który potrafi pracować w zespole, umie słuchać i rozumie, iż polityka zagraniczna to nie scena dla jednego aktora. Karol Nawrocki jak dotąd pokazał, iż do tej roli nie dorósł.