Gdyby ktoś chciał napisać polityczny thriller z elementami PRL-owskiego brudu, rodzinnych koneksji i współczesnego cynizmu władzy, nie musiałby wymyślać fabuły – wystarczyłoby opisać drogę Karola Nawrockiego na szczyt. Bo oto mamy nowy rozdział tej farsy: jak informuje Radio ZET i potwierdzają nieoficjalne źródła z Nowogrodzkiej, to właśnie Sławomir Cenckiewicz miał przekonać Jarosława Kaczyńskiego do wystawienia Karola Nawrockiego jako kandydata PiS na prezydenta. Ten sam Sławomir Cenckiewicz, który lubi kreować się na moralnego inkwizytora III RP, a którego dziadek, Mieczysław Cenckiewicz, był funkcjonariuszem SB i specjalistą od zakładania podsłuchów w sopockim Grand Hotelu.
Tak, dobrze czytacie: dziadek współorganizował rejestrowanie polityków i biznesmenów podczas schadzek z prostytutkami, a wnuk dziś rozdziela patriotyczne certyfikaty i doradza prezesowi PiS, kto ma być przyszłą głową państwa. A wszystko to łączy jedno miejsce: Grand Hotel w Sopocie, w którym – zupełnym przypadkiem, rzecz jasna – pracę ochroniarza zaczynał Karol Nawrocki.
Grubo ponad pół Polski pęka ze śmiechu z wyborczej kompromitacji Nawrockiego i memów z jego tajemniczym woreczkiem w trakcie debaty, ale mało kto zauważa ponury symbolizm: historia dosłownie zatacza krąg. Grand Hotel, miejsce dawnych operacji służb, staje się duchowym (a może i faktycznym) punktem wyjścia prezydenckiego kandydata PiS. Człowieka, któremu w najnowszym raporcie dziennikarskim zarzuca się, iż w młodości… organizował usługi seksualne dla gości hotelu. Jakież to eleganckie nawiązanie do dziadka doradcy!
Cenckiewicz od lat ubiera się w szaty strażnika narodowej pamięci, tropiciela „resortowych dzieci” i moralnego czyściciela III RP. Problem w tym, iż sam pochodzi z bardzo głębokiego PRL-owskiego resortu – tyle iż z tej bardziej mokrej od taśm strony. To hipokryzja idealna: potępiać cudzych dziadków, gloryfikować własnych, a potem jeszcze ustawiać kandydatów, którzy przypadkiem wychowali się niemal na tych samych melinach, co „ci źli z PRL”.
Bo co takiego miał Nawrocki, czego nie miał żaden inny kandydat PiS? Na pewno nie doświadczenie. Na pewno nie autorytet. Może właśnie tę znajomość układu, który trwa od dekad, zmienia tylko barwy: z czerwonych na biało-czarne.
Jeśli Jarosław Kaczyński dał się przekonać Cenckiewiczowi, to znaczy, iż jego polityczny instynkt ostatecznie zawiódł. W imię wojny z Tuskiem, Kaczyński przyjął każdego, byleby tylko dobrze grał na nosie liberałom. Przyjął więc człowieka, który został wyniesiony na plecach ludzi rodem z resortowego bagna, z Grand Hotelem w tle, z szeptami z SB-ckich notatek w uszach.
To nie jest tylko wstyd. To symboliczne samobójstwo ideowe partii, która przez lata kreowała się na tę „najbardziej antykomunistyczną”. A teraz ma kandydata podsuniętego przez potomka funkcjonariusza SB, który podsłuchiwał gości korzystających z usług prostytutek w PRL.