Kamala Harris: wybór najlepszy, bo jedyny możliwy

2 tygodni temu

Donald Trump i część świata amerykańskiego biznesu już okrzyknęli demokratyczną kandydatkę do Białego Domu Kamalę Harris marksistką, komunistką, a choćby faszystką. To naturalnie tylko prawicowa retoryka.

Dlaczego faszystką – tłumaczyć chyba nie trzeba; demokraci też oskarżają Trumpa o faszyzm często i gęsto, mając ku temu racjonalniejsze powody. O marksizmie Harris też chyba nie warto pisać; nic w jej biografii nie wskazuje, żeby była fanką tego wybitnego filozofa. Komunistką, jakkolwiek pojętą – bo jednak marksizm a stalinizm to wielka różnica – też nie jest: nie zamierza obalić kapitalizmu, podeptać amerykańskiej konstytucji ani oddać władzy klasie pracującej. Nie jest choćby socjalistką ani socjaldemokratką, co stwierdzam z prawdziwym smutkiem.

O komunizm prawica oskarżała i oskarża wszystkich choćby milimetr na lewo od siebie – Clintonów, którzy w praktyce porzucili klasę pracującą i jako pierwsi demokraci zaprzyjaźnili się z wielkim amerykańskim biznesem; Obamę, który odpuścił wielkim bankom finansowy krach z 2008 roku kosztem obywateli, i wreszcie samego Bidena, czyste zwierzę waszyngtońskie, który w ciągu dekad spędzonych w Kongresie głosował za rozszerzeniem więziennictwa i za atakiem na Irak.

W pewnym sensie demokraci pod wodzą Kamali Harris brzmią jeszcze gorzej niż zmutowana prawica Trumpa; teraz to oni przejęli nieśmiertelne imperialne hasło, iż Ameryka jest najwspanialszym państwem na świecie, które musi dalej przewodzić światu poprzez aktywną politykę zagraniczną. Ten zwrot wynika z tego, iż Trump okupuje stanowisko przeciwne: iż Stany Zjednoczone są w okropnej sytuacji i mają zrujnowaną reputację za granicą, a żeby Ameryka znowu stała się najwspanialszym państwem na świecie, trzeba wejść do wehikułu czasu i dać całą wstecz.

Udana doroczna Konwencja Demokratów, która namaściła Harris na oficjalną kandydatkę, spełniła swoje zadanie, czyli radośnie zjednoczyła wszystkie obozy partii, a jest ich wiele. Włączyła też – przynajmniej na poziomie retoryki – tzw. progresywną lewicę, bo na scenie w Chicago pojawił się zarówno socjaldemokrata Bernie Sanders, jak i posłanka Alexandria Ocasio-Cortez.

Prawdą też jest, iż na konwencji widać było większą niż we wcześniejszych latach liczbę kobiet i obecność związków zawodowych. ale zjednoczenie to zawsze kompromis. Choć więc, w odróżnieniu od prawicy, demokraci ustanowili, iż nie dadzą cofnąć kraju ani o milimetr, nie ma żadnych widoków, żeby Ameryka przesunęła się w najbliższych latach naprzód, czyli na lewo.

Jak wobec tego wygląda konkretny plan administracji Harris? Na oficjalnej stronie internetowej nie ma nic oprócz biografii, internetowego sklepu, gdzie można zamówić wyborczą koszulkę, i nalegania, by wpłacić na kampanię przynajmniej 10 dolarów. Czyli – wielkie nic.

Kilka dni temu telewizja CNN wyemitowała pierwszy wspólny wywiad z Harris i jej potencjalnym wiceprezydentem, Timem Walzem. Dowiedzieliśmy się z niego niewiele, bo wydaje się, iż ich konkretne plany dla kraju są zaledwie zarysowane (choć oczywiście wyraźniej niż plany Trumpa). Zarówno Harris, jak i Walz, spłycali, jak mogli, obficie lejąc wodę i stosując liczne uniki.

Harris nazwała swój plan „gospodarką szans”, obiecując lepsze życie dla amerykańskiej klasy średniej – obniżkę cen produktów, leków i mieszkań, pomoc dla kupujących dom po raz pierwszy i kontynuację amerykańskiego odpowiednika „800 plus”, który wprowadzono na początku pandemii. Zasadniczo Harris obiecała kontynuować politykę Bidena, dalej uzdrawiać gospodarkę po pandemii, pilnować, żeby koszt insuliny nie rujnował starszych pacjentów, i zachęcać wielki przemysł, żeby powrócił do USA.

Natomiast, mimo wcześniejszego poparcia dla Zielonego Nowego Ładu, Harris zmieniła stanowisko w sprawie frackingu (wydobycia gazu metodą szczelinowania hydraulicznego) i oświadczyła, iż nie stoi on na drodze do inwestowania w nową czystą gospodarkę. Jednocześnie zobowiązała się do wprowadzenia i trzymania się pewnych limitów, jeżeli chodzi o emisję dwutlenku węgla i gazów cieplarnianych.

Wyjątkowo ostrożnie wypowiadała się Harris w kwestii migracji – chociaż to właśnie ona odpowiada za politykę Bidena w tym zakresie. Przypomniała tylko, iż administracja Bidena przygotowała tzw. Border Security Bill – ustawę o bezpieczeństwie granic, która nie przeszła przez Kongres za sprawą ludzi Trumpa w Izbie Reprezentantów. Harris zobowiązała się – bez szczegółów – iż jako prezydentka przepchnie tę ustawę przez Kongres, znacznie rozszerzając między innymi liczbę pracowników straży granicznej. Jednak mimo iż we wcześniejszych latach mówiła o konieczności dekryminalizacji południowej granicy, w wywiadzie dla CNN zapowiedziała, iż nielegalne przekraczanie granicy będzie miało „konsekwencje”.

Jednak fraza powracała w tej rozmowie kilkakrotnie: „Moje wartości się nie zmieniły” – jakby Harris miała świadomość, iż dzisiaj zajmuje stanowiska mniej progresywne, niż niektórzy jej zwolennicy mogliby się spodziewać.

Nie oczekujmy też żadnej zmiany w kwestii konfliktu izraelsko-palestyńskiego; tu Harris podkreśla, iż nie będzie żadnej nowej polityki. Obiecała wywierać presję na jakąś formę porozumienia między stronami i wspomniała, iż ostatecznym celem są dwa państwa: niepodległy Izrael i niepodległa Palestyna.

Z ciekawostek: dowiedzieliśmy się, iż Kamala nigdy nie poznała osobiście Trumpa i iż – owszem – być może włączy do swojego rządu paru republikanów.

Gorzej, niż można się było spodziewać, wypadł Walz, którego nie pytano o plany dla kraju, ale o sprostowania niektórych jego wcześniejszych wypowiedzi. Okazało się, iż kiedyś powiedział publicznie, iż wie, jak to jest być na wojnie, choć nigdy na wojnie nie był, i iż w pewnym momencie kariery ukrywał, iż został skazany za prowadzenie samochodu pod wpływem alkoholu. W związku z tym Walz wypadł dość pokornie, większość czasu milcząc w półuśmiechu, jak wierny labrador przy Kamali Harris.

Do wyborów zostały nieco ponad dwa miesiące. To, iż Kamala faktycznie reprezentuje centroprawicę, jak można by zdefiniować – już od lat – Partię Demokratyczną, nie ma dla lewicy większego znaczenia. Lewicowi wyborcy zagłosują na nią, bo nie mają innego wyjścia, koniec końców autorytaryzm Trumpa to bardziej przerażająca opcja.

I tak się kulamy na świecie – w USA, w Polsce, w Wielkiej Brytanii – od skrajnej prawicy do centroprawicy, która czasem udaje lewicę, i z powrotem. Szans na wyjście z pułapki braku opcji na razie nie widać.

Idź do oryginalnego materiału