Jarosław Kaczyński znów uspokaja. Zapewnia, iż napięcia w Prawie i Sprawiedliwości są wyolbrzymione, iż to drobiazgi, „kilka niepotrzebnych słów”, nadinterpretacje i medialne zniekształcenia. Problem w tym, iż ten repertuar uspokajających zaklęć znamy od lat. I za każdym razem kończy się tak samo: nie debatą programową, nie próbą realnej diagnozy kryzysu, ale czystkami personalnymi, które prezes PiS uważa za jedyne skuteczne narzędzie zarządzania partią.
W rozmowie z Kanałem TAK! Kaczyński przekonywał, iż skala konfliktu została sztucznie napompowana. – „To jest spór, który ma jednocześnie odbicie medialne, jak to się często zdarza, w szczególności w stosunku do naszej partii – znacznie większej niż on sam jest” – mówił. To klasyczna linia obrony: winne są media, atmosfera, nadwrażliwość opinii publicznej. Nie struktura władzy w PiS, nie brak mechanizmów sukcesji, nie zmęczenie materiału po ośmiu latach rządów, ale zewnętrzny hałas.
Prezes przyznał jednak, iż „padło kilka niepotrzebnych słów”, iż pojawiły się „różne zapowiedzi kto kim będzie”, a inni „protestowali”. Ten opis, choć zminimalizowany, zdradza istotę problemu: w PiS nie ma jasnych reguł gry. Są za to plotki o awansach, przecieki, półoficjalne sygnały i nerwowe reakcje tych, którzy czują się pomijani. To nie jest partia w fazie spokojnej odbudowy, ale organizm trawiony przez walkę o wpływy w sytuacji, gdy zabrakło najważniejszego spoiwa – władzy.
Symboliczna stała się nieobecność Mateusza Morawieckiego na posiedzeniu Prezydium Komitetu Politycznego 12 grudnia. Kaczyński próbował ją bagatelizować, mówiąc o „jakichś nieobecnościach, które mogły być, mogły nie być”, choć zaraz dodawał, iż wolałby, aby jednak były. Wcześniej publicznie apelował: „brak jednej osoby to naprawdę nie jest żadna przyczyna, żeby na takie ważne spotkanie nie przyjeżdżać”. Gdy były premier zamiast tego pojechał na Podkarpacie z Beatą Szydło i Danielem Obajtkiem, trudno było nie odczytać tego jako demonstracji dystansu wobec partyjnego centrum.
Kaczyński upiera się, iż opowieści o „wojnie” w PiS są przesadzone. – „Asumptem do tych wszystkich opowieści o jakichś strasznych walkach w naszej partii były drobne i zupełnie źle zinterpretowane wydarzenia” – przekonywał, dodając z nadzieją, iż „najbliższe dni to wszystko jakoś załatwią, wyprostują”. Tyle iż to „załatwianie” w wykonaniu prezesa ma dobrze znany scenariusz: wskazanie winnych, odsunięcie niewygodnych, demonstracyjne przywracanie dyscypliny. Programu politycznego w tym niewiele, strategii odzyskania wyborców – jeszcze mniej.
Od lat Kaczyński reaguje na kryzysy w ten sam sposób: centralizacją władzy i personalnymi roszadami. Nie ma refleksji nad tym, dlaczego PiS przegrał wybory, dlaczego elektorat się kruszy, dlaczego młodsi politycy nie widzą dla siebie przyszłości w partii podporządkowanej jednemu ośrodkowi decyzyjnemu. Jest za to przekonanie, iż wystarczy „uporządkować sytuację”, czyli przykręcić śrubę.
Prezes PiS mówi, iż jego partia „nie jest zamknięta ani sterroryzowana”, w przeciwieństwie do koalicji rządzącej. To zdanie brzmi dziś jak ironia. PiS jest bowiem partią, w której różnice zdań kończą się zwykle eliminacją jednego z adwersarzy. I właśnie dlatego napięcia nie znikną. Można je chwilowo stłumić, można wyrzucić lub zmarginalizować kolejnych „wichrzycieli”, ale nie da się w ten sposób odbudować wiarygodności ani energii politycznej.
Jeśli jedyną odpowiedzią Jarosława Kaczyńskiego na kryzys PiS mają być czystki, to partia pozostanie zakładnikiem własnych lęków. A „kilka niepotrzebnych słów” gwałtownie zamieni się w ciszę – wymuszoną i jałową.

16 godzin temu











