Gdy Jarosław Kaczyński zabiera głos w mediach społecznościowych, trudno uniknąć wrażenia swoistego déjà vu. Język oburzenia, oskarżenia o „nagonki”, wskazywanie winnych zewnętrznych i odwracanie odpowiedzialności – to repertuar, który prezes Prawa i Sprawiedliwości opanował do perfekcji.
Tym razem, w reakcji na kolejne publikacje dziennikarzy, Kaczyński napisał: „Rozumiem, iż teraz realizowane są nerwowe poszukiwania kolejnego tematu zastępczego. A może wreszcie spożytkowałby Pan Szymon Jadczak swoją energię na pokazanie katastrofy w służbie zdrowia – to byłoby z korzyścią dla obywateli. Przestańcie wreszcie kłamać”.
Trudno oprzeć się wrażeniu, iż zarzut o „tematy zastępcze” i „kłamstwa” stał się jego politycznym uniwersalnym kluczem – narzędziem wygodnym, bo pozwalającym nie odpowiedzieć na żadne konkretne pytanie. Wpis prezesa został zresztą uzupełniony już klasycznym dla niego sformułowaniem: „Poprzednie nagonki na nas okazywały się wydmuszkami albo obnażały zaniedbania rządu Tuska”. W jego retoryce świat jest niezmienny: krytykujący są nieuczciwi, a krytyka – motywowana politycznie.
To, co uderza w tym wystąpieniu, to konsekwentne przeniesienie odpowiedzialności: winni są dziennikarze, winny jest aktualny rząd, winny jest Tusk. A jednak jeżeli prezes PiS apeluje o pokazywanie „katastrofy w służbie zdrowia”, to trudno nie przypomnieć, iż to jego formacja przez osiem lat odpowiadała za jej stan. W tym czasie kolejki do specjalistów biły rekordy, a szpitale powiatowe tonęły w długach, co organizacje branżowe dokumentowały rok w rok. jeżeli dziś PiS wzywa do punktowania problemów ochrony zdrowia, należałoby najpierw zmierzyć się z bilansem własnych rządów.
Jednocześnie próba przerzucenia odpowiedzialności na media – w tym na Szymona Jadczaka, dziennikarza znanego z rzetelnych śledztw – nie jest niczym nowym. Kaczyński od lat konsekwentnie delegitymizuje krytyczne dziennikarstwo, traktując je nie jako element demokratycznej kontroli, ale jako polityczny atak. Taka narracja dobrze mobilizuje wyborców, ale fatalnie wpływa na jakość debaty publicznej. Każdy, kto pyta o standardy, nadużycia czy niejasności, zostaje natychmiast zakwalifikowany jako strona konfliktu.
Warto zauważyć coś jeszcze: prezes PiS domaga się, by „pokazać katastrofę”, ale nie odnosi się do żadnej konkretnej sprawy, która wywołała jego reakcję. „Temat zastępczy” pozostaje zatem kategorią całkowicie uznaniową – jest nim wszystko, co PiS uważa za niewygodne. jeżeli dziennikarz ujawnia patologie, to dlatego, iż „kłamie”. jeżeli opisuje problemy instytucji państwowych, to po to, by „odwrócić uwagę”. W takim ujęciu każda próba rozliczenia władzy staje się – z definicji – nieuprawniona.
Polityczny styl prezesa, polegający na nieustannym wskazywaniu wrogów, od lat cementował jego pozycję we własnej partii. Jednak w zderzeniu z rzeczywistością roku 2025, w której PiS musi zmierzyć się z bilansem swoich rządów, ta retoryka coraz częściej brzmi jak echo dawnej potęgi. Oskarżenia o „kłamstwa” i „nagonki” przestają działać, gdy obywatele pytają o konkrety: stan finansów, jakość usług publicznych, konsekwencje polityki kadrowej. Odpowiedzi nie da się zastąpić wpisem w mediach społecznościowych, choćby najbardziej kategorycznym.
I może właśnie dlatego reakcje Kaczyńskiego są tak gwałtowne – bo dawna logika komunikacyjna, polegająca na kreowaniu tematów i zarządzaniu konfliktem, przestaje wystarczać. Dziś widać wyraźnie, iż to prezes PiS częściej niż ktokolwiek inny sięga po tematy zastępcze. Gdy pojawiają się pytania o odpowiedzialność, natychmiast odwraca uwagę – raz atakując dziennikarzy, raz wskrzeszając Tuska, raz sugerując spisek mediów.
Jeśli więc szukać tu „nagonki”, to raczej tej, którą Kaczyński sam od lat prowadzi – przeciw każdemu, kto odważa się patrzeć władzy na ręce. W demokracji to rola nie tylko potrzebna, ale fundamentalna. I żadnym wpisem w mediach społecznościowych nie da się jej unieważnić.

4 godzin temu





