Gdy w największych partiach politycznych pojawiają się tarcia, zwykle są one ukrywane skrzętniej niż budżetowe deficyty. Ale PiS, który przez lata budował mit żelaznej, monolitycznej dyscypliny, dziś przypomina bardziej drużynę, w której nikt już nie wie, kto gra na jakiej pozycji, a kapitan częściej rzuca kartkami niż wskazówkami. Sprawa Waldemara Budy z Łodzi stała się kolejnym dowodem, iż formacja Jarosława Kaczyńskiego sypie się od środka — i to szybciej, niż ktokolwiek przewidywał.
Punktem zapalnym okazał się udział Budy w Igrzyskach Wolności, wydarzeniu o – jak przypominają partyjne źródła – „liberalno-lewicowym” charakterze. Dla części polityków PiS była to zdrada niemal ideologiczna, choć europoseł konsekwentnie tłumaczył, iż „konsultował swój udział w tym wydarzeniu z prezesem partii Jarosławem Kaczyńskim”. To zdanie okazało się jednak gwoździem do politycznej szafy, którą próbowano za nim zatrzasnąć — wniosek o zawieszenie złożyła szefowa łódzkich struktur, Agnieszka Wojciechowska van Heukelom.
Powody? Oficjalnie dwa. Po pierwsze, rzekome kłamstwo, iż prezes wyraził zgodę. Po drugie — dla dramaturgii wewnętrznych rozgrywek wręcz idealne — „nieopłacanie składek członkowskich”. Polityka bywa brutalna, ale gdy wewnętrzne konflikty sprowadzają się do rachunków, robi się naprawdę groteskowo.
Tę groteskę trafnie nazwali zresztą inni politycy PiS. Rzecznik rządu Mateusza Morawieckiego, Piotr Mueller, nie krył ironii: „Jeżeli jest prawdą, iż ktoś chce zawiesić Waldemara Budę za to, iż walczy o głosy dla PiS na polu nieprzyjaciela, to byłaby groteska. Mamy przekonywać tylko przekonanych?”.
Z kolei poseł Krzysztof Szczucki komentował jeszcze dosadniej: „Czy naprawdę mamy mówić wyłącznie do własnych sympatyków, zamiast walczyć o nowych wyborców? To brzmi jak absurd”.
Można powiedzieć: jeżeli politycy PiS sami nazywają swoje wewnętrzne decyzje groteską i absurdem, to co mają powiedzieć obserwatorzy z zewnątrz?
W normalnych warunkach udział europosła w debacie publicznej byłby raczej powodem do pochwały za aktywność i próbę dotarcia do nowych środowisk. Ale PiS od dawna funkcjonuje według logiki oblężonej twierdzy, w której każdy kontakt z „nieprzyjacielem” jest zdradą, a każda próba wyjścia poza partyjną bańkę — zagrożeniem.
Problem w tym, iż taka strategia prowadzi do politycznej autodemolki. Uderzenie w Budę to sygnał wysłany do całej formacji: lepiej siedzieć cicho, nie wychylać się, nie budować własnego zaplecza ani kontaktów, bo to może się skończyć zawieszeniem.
Nie bez znaczenia jest też kontekst: w ostatnich tygodniach media donosiły o narastającym konflikcie między Mateuszem Morawieckim a jego partyjnymi krytykami. Każdy kolejny przeciek odsłania, jak głębokie są pęknięcia wewnątrz PiS — i jak mocno partia potrzebuje dziś wroga, choćby we własnych szeregach.
W PiS przez lata obowiązywała jedna zasada: prezes mówi, reszta wykonuje. Ale obecna sytuacja pokazuje, iż albo prezes nie panuje nad lokalnymi strukturami, albo pozwala im na działania, które tylko pogłębiają chaos. Oba scenariusze są dla PiS fatalne.
Jeśli lokalna liderka z Łodzi samodzielnie podejmuje tak ryzykowne politycznie decyzje, oznacza to, iż centrum straciło wpływ na swoje peryferia. jeżeli natomiast działa za cichym przyzwoleniem, to znaczy, iż partia jest w fazie wewnętrznego polowania na czarownice — i nikt nie może czuć się bezpieczny.
Dla wyborców całe to zamieszanie może być tylko kolejnym dowodem, iż PiS nie jest dziś partią, która ma pomysł na przyszłość, strategię ani wizję. To formacja, która próbuje utrzymać resztki dawnej siły, ale coraz bardziej przypomina rozklekotaną machinę, w której każdy kolejny zgrzyt jest głośniejszy od poprzedniego.
Sprawa Budy jest symboliczna. Nie chodzi tylko o jednego europosła. Chodzi o to, iż PiS wchodzi w etap rozpadu od środka — etap, z którego jeszcze żadna polska partia polityczna nie wyszła silniejsza.

3 godzin temu










