Kaczyński straszy cenzurą, której sam chciał. PiS więźniem własnych kłamstw

2 dni temu
Zdjęcie: Kaczyński


Jarosław Kaczyński znów postanowił przestrzec Polaków przed rzekomymi zagrożeniami płynącymi z Unii Europejskiej i „lewicowych ideologii”.

Podczas spotkania z wyborcami w Zielonej Górze ostrzegał: „Przygotowywana jest cenzura, ograniczenie możliwości przedstawiania w internecie spraw politycznych”. To zdanie dobrze oddaje styl prezesa PiS – mówi o sprawach, które brzmią groźnie, ale o których, jak się okazuje, nie ma pełnego pojęcia.

Kaczyński dodał: „Ktoś może powiedzieć, iż narasta bunt prawicy, ale zwolennicy tych koncepcji, którzy rządzą dziś w Europie, szykują się do kontrataku. Już teraz w wielu krajach wprowadzana jest tzw. penalizacja za mowę nienawiści, czyli karanie więzieniem”. W ustach lidera opozycji brzmi to jak ostrzeżenie przed totalitarną machiną. Problem w tym, iż penalizacja mowy nienawiści nie jest żadnym spiskiem, ale standardem w demokratycznych państwach Zachodu. Chroni obywateli przed agresją, przemocą słowną i podżeganiem do nienawiści.

Kaczyński jednak idzie dalej: „W tej chwili przygotowywana jest cenzura w internecie. adekwatnie ograniczenie możliwości przedstawiania w internecie spraw politycznych, informacji politycznych. Przynajmniej tych, które będą tamtej stronie nie odpowiadały”. Prezes PiS rysuje więc obraz Europy, w której władze mają blokować nieprawomyślne treści i wspierać „lewackie media”. Brzmi groźnie, ale warto przypomnieć, iż równolegle w Polsce procedowany jest projekt wdrożenia unijnego Aktu o usługach cyfrowych (DSA). I to właśnie polski rząd – jeszcze za czasów PiS – chciał, by to prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej, bez udziału sądu, decydował o blokowaniu treści w sieci.

To nie Europa przygotowuje cenzurę dla Polski, ale polski rząd PiS otwierał drzwi do realnej kontroli internetu. Już w styczniu „Dziennik Gazeta Prawna” informował, iż projekt Ministerstwa Cyfryzacji zakładał przyznanie prezesowi UKE uprawnień do wydawania nakazów blokowania treści. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji miała zyskać nadzór nad platformami wideo, a Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów – nad platformami handlowymi. To nie były pomysły niemieckiej lewicy, ale dzieło obozu, któremu przewodził Jarosław Kaczyński.

Ta niekonsekwencja jest znamienna. Kaczyński ostrzega dziś przed cenzurą, którą jego własny rząd w praktyce chciał wprowadzić. To pokazuje, jak oderwany od rzeczywistości jest lider PiS. Mówi o zagrożeniach, nie dostrzegając, iż sam przez lata budował narzędzia, które mogły prowadzić do ograniczenia wolności słowa.

Co więcej, prezes PiS nie potrafi precyzyjnie opisać mechanizmów, które krytykuje. Straszy „lewacką Europą”, „kontratakiem zwolenników ideologii” czy „setkami miliardów euro na wspieranie lewicowo-liberalnych mediów”. Brakuje w tym konkretów. Jest tylko retoryka strachu, która ma mobilizować elektorat, ale nie daje żadnej realnej wiedzy o tym, co rzeczywiście dzieje się w Brukseli.

Polityka strachu ma jednak swoją cenę. Obywatele coraz częściej dostrzegają rozdźwięk między retoryką PiS a faktami. Gdy Kaczyński mówi o cenzurze internetu, a jednocześnie okazuje się, iż jego własny rząd proponował rozwiązania ograniczające wolność sieci, wiarygodność prezesa zostaje podważona. Gdy ostrzega przed „karaniem za mowę nienawiści”, a Polacy widzą na ulicach skutki niekontrolowanego hejtu, jego słowa tracą moc.

Jarosław Kaczyński zbudował swoją pozycję na tworzeniu wrogów: raz są to Niemcy, innym razem Unia Europejska, jeszcze kiedy indziej „lewackie ideologie”. Problem polega na tym, iż coraz częściej to on sam staje się więźniem własnych opowieści. Mówiąc o cenzurze, powtarza półprawdy i uproszczenia. Straszy, ale nie tłumaczy. Krytykuje, ale nie rozumie.

Polska potrzebuje polityki opartej na faktach, a nie na mitach. Potrzebuje liderów, którzy potrafią rozmawiać o regulacjach cyfrowych czy prawach człowieka w kategoriach merytorycznych, a nie propagandowych. Kaczyński, który przez lata uchodził za stratega, dziś coraz częściej brzmi jak człowiek zagubiony w świecie, którego nie rozumie. I to jest największy problem PiS: partia, która miała być gwarantem siły i stabilności, staje się zakładnikiem własnego prezesa – polityka, który mówi o sprawach, o których nie ma pojęcia.

Idź do oryginalnego materiału