Z każdym wystąpieniem Jarosław Kaczyński coraz bardziej przypomina politycznego kaznodzieję z pustą świątynią. Głosi upadek państwa prawa, choć sam je rozmontował. Krytykuje rząd Tuska, bo bez wroga nie potrafi istnieć.
Jarosław Kaczyński znów przemówił – i jak zwykle nie po to, by coś wyjaśnić, ale by kogoś oskarżyć. Podczas konferencji prasowej lider PiS ostrzegał przed kierunkiem, w jakim rząd Donalda Tuska prowadzi Polskę. Brzmiało to jak wystąpienie człowieka, który od lat żyje w stanie wiecznej kampanii wyborczej i wciąż nie potrafi pogodzić się z faktem, iż przegrał.
– „Wszystko to razem dziś wygląda w sposób niedobry. Wręcz zaskakująco niedobry. Myśmy się spodziewali, iż władza tej formacji, która dzisiaj ją sprawuje, będzie dla Polski szkodliwa. Nie sądziliśmy, iż aż tak. Że prawo zostanie całkowicie zdeptane” – mówił prezes PiS. I trudno nie zauważyć, iż w tych słowach brzmi echo jego własnych ośmiu lat rządów.
Bo jeżeli w Polsce prawo rzeczywiście zostało zdeptane, to zaczęło się to w czasach, gdy to właśnie Kaczyński był faktycznym władcą kraju. To on pozwolił, by minister sprawiedliwości stał się prokuratorem generalnym, by sędziów powoływała partia, a nie konstytucyjny organ, i by Trybunał Konstytucyjny zamienił się w partyjną filię. Teraz więc prezes mówi o „zniszczonym prawie” tak, jakby nie pamiętał, iż sam stał przy walcu.
Kaczyński lubi ostrzegać przed „powrotem do PRL-u”. Tym razem winny ma być minister sprawiedliwości Waldemar Żurek, którego działania – jak twierdzi prezes – „doprowadzą do sytuacji, w której sądownictwo będzie zupełnie dyspozycyjne względem władzy”. Wypowiedź ta mogłaby uchodzić za przejaw troski o demokrację, gdyby nie fakt, iż dokładnie taki system Kaczyński stworzył sam – z pomocą Zbigniewa Ziobry i lojalnych nominatów w KRS.
Dalej prezes z nostalgią wspomina NRD. „Na przykład w Berlinie zmieniono 58 proc. składów sędziowskich. W Polsce nie zrobiono nic” – zauważył. Trudno powiedzieć, czy Kaczyński naprawdę chciałby kopiować metody z byłego państwa komunistycznego, czy po prostu nie zauważa, jak ironicznie brzmi jego przykład. Bo jeżeli coś przypomina dziś tamten system, to właśnie PiS: partia, w której jedna osoba decyduje o wszystkim, a lojalność wobec „pierwszego sekretarza z Żoliborza” liczy się bardziej niż kompetencje.
Prezes tłumaczy, iż niepowodzenie procesu „samooczyszczenia” po 1989 roku doprowadziło do powstania „systemu postkomunistycznego – skrajnie nieefektywnego i niesprawiedliwego”. Ale przecież to właśnie na tym systemie Kaczyński przez dekady budował swoją pozycję. Przez lata siedział w sejmowych ławach, korzystając z reguł III RP, które dziś z taką pasją potępia. To trochę tak, jakby ktoś zbudował dom, mieszkał w nim przez ćwierć wieku, a potem narzekał, iż fundamenty są zbyt liberalne.
W jego słowach widać też coraz większe oderwanie od rzeczywistości. Kiedyś Kaczyński potrafił przynajmniej diagnozować nastroje społeczne. Dziś wygląda na to, iż mówi już tylko do własnych wiernych – tych, którzy wciąż wierzą w „oblężoną twierdzę” i w to, iż Tusk to agent Berlina, a Unia Europejska to nowy Związek Radziecki.
Prezes PiS mówi o „upadku państwa prawa”, ale nie zauważa, iż to właśnie jego partia podkopała zaufanie do instytucji. Mówi o „dyspozycyjnych sędziach”, choć sam przez lata robił wszystko, by podporządkować ich władzy. Mówi o „zagrożeniu dla demokracji”, choć jego wizja Polski opiera się na jej systematycznym ograniczaniu.
Jarosław Kaczyński od lat nie prowadzi już realnej polityki – prowadzi narrację. Jego konferencje to nie analizy, ale kazania, w których wciąż ta sama pieśń: Polska w ruinie, zdrada elit, obcy najeźdźcy. Problem w tym, iż ta melodia już się ludziom znudziła.
Kiedy więc prezes straszy PRL-em, mówi tak naprawdę o sobie. Bo tylko w jego wyobraźni to wciąż rok 1981, a on sam – ostatni sprawiedliwy w narodzie. W realnym świecie jest po prostu politykiem, który dawno przegrał, ale nie potrafi zejść ze sceny.