Jarosław Kaczyński znów przemówił. I znów można było odnieść wrażenie, iż mówi nie do obywateli żyjących w 2025 roku, ale do swojego własnego, zamkniętego świata, w którym historia miesza się z fantazją, a fakty z politycznym strachem. „Od początku tej władzy mamy do czynienia z aktami łamania praw, ale ten proces się nasila. Nasilił się po raz kolejny, kiedy ministrem sprawiedliwości został sędzia Żurek” – grzmiał prezes PiS na konferencji prasowej.
Trudno o większy paradoks. To właśnie partia Kaczyńskiego przez osiem lat systematycznie demolowała sądownictwo, podporządkowując je politycznym interesom. To w czasach PiS Trybunał Konstytucyjny został sprowadzony do roli przybudówki partii, a Krajowa Rada Sądownictwa – organu mającego stać na straży niezależności – zamieniono w partyjny komitet nominacyjny. A dziś ten sam polityk, który jeszcze niedawno uzasadniał nocne głosowania i łamanie procedur „wolą narodu”, mówi nagle o „łamaniu praw”.
Na konferencji Kaczyński przestrzegał przed „próbami zastraszania sędziów”, sugerując, iż nowa władza chce podporządkować sobie sądy. Brzmi groźnie – tyle iż kompletnie oderwane od rzeczywistości. Bo jeżeli ktoś próbował zastraszać sędziów, to właśnie PiS, wykorzystując rzeczników dyscyplinarnych i medialne nagonki. „To są wszystko działania, które w jakiejś mierze przypominają to, co działa się w polskim sądownictwie po 1945 roku” – mówił prezes PiS. I tu ręce opadają. Porównywanie demokratycznie wybranego rządu do stalinizmu to już nie krytyka, ale polityczny absurd.
Czy Kaczyński naprawdę wierzy w to, co mówi, czy po prostu testuje cierpliwość swoich słuchaczy? Bo gdy zestawić jego słowa z faktami, trudno znaleźć choć cień logiki. Gdy mówi, iż „prawo przestaje działać”, wypada przypomnieć, iż to właśnie on i jego partia sprawili, iż w oczach europejskich trybunałów polski system prawny stracił wiarygodność.
Kaczyński od lat stosuje ten sam schemat. jeżeli coś wymyka się jego kontroli, jeżeli nie potrafi znaleźć realnego argumentu – ucieka w wielkie słowa i historyczne porównania. Stalin, Bierut, rok 1945 – to ulubione rekwizyty prezesa, które mają przykryć brak rzeczowej treści. A tak naprawdę to wyraz strachu. Strachu przed marginalizacją i świadomości, iż jego partia, pozbawiona władzy i przywilejów, nie ma dziś nic do zaoferowania poza pustymi hasłami.
Warto zwrócić uwagę na konstrukcję jego wypowiedzi. „Trzeba interweniować, trzeba podjąć różnego rodzaju inicjatywy w Sejmie” – zapowiada. Ale jakie? Konkretów brak. Zamiast tego mamy rozciągnięte tyrady o tym, iż „do sądownictwa weszły osoby, które (…) będą bardzo dyspozycyjne”. Oskarżenie o „dyspozycyjność” w ustach lidera PiS brzmi szczególnie groteskowo, bo to właśnie za jego rządów dyspozycyjność wobec partii była przepustką do awansu.
Problem z Kaczyńskim polega na tym, iż od lat mówi on coraz bardziej do własnej bańki, a coraz mniej do realnych obywateli. Jego język pełen jest straszaków, powtarzanych w kółko figur retorycznych, które mają wzbudzać emocje, ale coraz rzadziej przekonują kogokolwiek spoza grona wiernych.
Kiedyś potrafił formułować proste, klarowne przekazy, które trafiały do ludzi zmęczonych III RP. Dziś brzmi jak polityk oderwany od rzeczywistości, który zamiast rozmawiać o problemach Polaków – inflacji, ochronie zdrowia, przyszłości młodych – opowiada o „roku 1945” i „dyspozycyjnych asesorach”.
W istocie wystąpienie Kaczyńskiego pokazuje jeszcze jedno: oto polityk, który nie ma już żadnej nowej oferty. Zostały mu jedynie puste porównania, które mają przykryć brak wizji. Mówi o „łamaniu prawa”, jakby zapomniał, iż to on sam przez lata wywracał je do góry nogami. Straszy „powrotem do 1945 roku”, jakby ktokolwiek poza nim samym w takie bajki wierzył.
Jarosław Kaczyński chciał na tej konferencji ostrzegać, przestrzegać, mobilizować. A wyszło, jak zwykle: dużo słów, zero treści. Bo prawda jest taka, iż prezes PiS coraz częściej gada od rzeczy – i coraz mniej ludzi chce tego słuchać.