Udział Jarosława Kaczyńskiego w tegorocznym Marszu Niepodległości to decyzja, która wywołała konsternację choćby wśród polityków przychylnych dotąd Prawu i Sprawiedliwości.
Gdy Marcin Mastalerek, były szef gabinetu prezydenta Andrzeja Dudy, mówi w Polsat News: „Dziwię się, iż Jarosław Kaczyński pójdzie w Marszu Niepodległości. Pasuje tam jak pięść do nosa”, trudno potraktować jego ocenę jako kolejny element wojny frakcyjnej. To raczej trafna diagnoza stanu, w jakim znalazła się dziś prawica: rozproszona, skłócona, walcząca o symbole, które jeszcze dekadę temu wydawały się oczywiste i niepodważalne.
Decyzja prezesa PiS, by dołączyć do wydarzenia od lat organizowanego przez środowiska narodowe, jest symptomem szerszej słabości. Mastalerek podkreśla, iż marsz to inicjatywa „środowiska, które się na nim zbudowało i skonsolidowało”, a nie impreza największej partii opozycyjnej. Trudno się z tym nie zgodzić – Marsz Niepodległości nigdy nie był przedsięwzięciem PiS-u, a przez lata częściej stanowił dla tej partii problem wizerunkowy niż przestrzeń do politycznej ekspansji.
Dziś jednak PiS znajduje się w fazie poszukiwania nowych punktów zaczepienia. Po ośmiu latach rządów i dotkliwej porażce wyborczej partia Kaczyńskiego straciła polityczną inicjatywę. W tej sytuacji próba „podpięcia się”, jak określił to Mastalerek, pod wydarzenie o ugruntowanym, choć kontrowersyjnym charakterze, wydaje się aktem desperacji. „To oskarżenie wobec PiS, iż nigdy nie potrafiło zorganizować czegoś na kształt Marszu Niepodległości, iż najpierw musiało z tym walczyć, a teraz musi się podpinać” – mówi były współpracownik Dudy. Te słowa uderzają w samo sedno: brak własnych symbolicznych formatów, brak świeżych narracji i brak politycznego pomysłu.
Szczególnie wymowne jest jednak to, iż Mastalerek – polityk, który zna zaplecze PiS-u od podszewki – odmawia prezesowi prawa do obecności na marszu. Twierdzi wręcz, iż Kaczyński „tak naprawdę wprasza się na Marsz Niepodległości”, prowadząc jednocześnie medialną wojnę z liderem Konfederacji Sławomirem Mentzenem. Ten kontekst jest kluczowy: w ostatnich latach to Konfederacja skutecznie zagospodarowała część młodego, prawicowego elektoratu, a marsz od dawna stanowił naturalne miejsce ekspresji tych środowisk. Kaczyński pojawiający się na czele lub w ogonie takiego zgromadzenia jest więc dla organizatorów co najmniej kłopotliwy, dla Konfederacji – prowokujący, a dla części uczestników – niepożądany.
„Aż prosi się o to, żeby wyborcy prawicowi powiedzieli mu, co myślą i jakie mają pretensje do ośmiu lat rządów PiS” – zauważa Mastalerek. Jest to komentarz niebezpiecznie bliski politycznej przepowiedni: w tłumie narodowców, wolnościowców, sympatyków Konfederacji i wyborców, którzy odwrócili się od PiS, prezes może liczyć raczej na zimne powitanie niż na symboliczny triumf.
W tym kontekście szczególnie ostre jest zdanie: „Tak głupi pomysł, iż chyba Jacek Kurski musiał go wymyślić”. Mastalerek uderza nie tylko w Kaczyńskiego, ale także w jego najbliższe otoczenie, sugerując, iż decyzja ta nosi cechy politycznego marketingu oderwanego od realiów i nastrojów po prawej stronie sceny.
Ostatecznie problem nie tkwi jednak w tym, kto doradził prezesowi, by pojawił się na marszu. Istotne jest to, iż lider największej partii opozycyjnej próbuje odzyskać wpływy nie poprzez program, debatę czy nowe idee, ale poprzez symboliczny gest skierowany do środowisk, które od dawna nie traktują go jako przywódcy.
Dzisiejszy Marsz Niepodległości będzie więc nie tylko manifestacją narodowych emocji, ale również testem politycznej realności Jarosława Kaczyńskiego. A także przypomnieniem, iż w polityce inflacja symboli prowadzi do tego, iż choćby najgłośniejsze gesty brzmią jak nieudolne echo przeszłej siły.

22 godzin temu











