Jarosław Kaczyński najwyraźniej nie wierzy w instytucje państwa, które przez lata sam przebudowywał. A przynajmniej nie wtedy, gdy te instytucje dotyczą jego lub jego politycznych współpracowników. Prezes PiS kolejny raz stanął w roli polityka, który nigdy się nie cofa, nigdy nie przyznaje do błędu i — co najważniejsze — nigdy nie odpuszcza retoryki o własnej racji absolutnej. Może dlatego, iż w jego politycznym świecie słabością nie jest błąd, ale przyznanie się do niego.
W warszawskim sądzie Kaczyński zeznawał w sprawie prywatnego aktu oskarżenia złożonego przez Krzysztofa Brejzę. Chodzi o słowa wypowiedziane podczas sejmowej komisji śledczej ds. Pegasusa, gdy prezes PiS stwierdził: „Znaczący polityk formacji opozycyjnej dopuszcza się bardzo poważnych, a przy tym odrażających przestępstw”. Zarzuty, które — co warto podkreślić — nie zostały potwierdzone żadnymi formalnymi działaniami prokuratury wobec Brejzy.
Zamiast choćby na moment okazać refleksję nad własną retoryką, Kaczyński idzie w zaparte. „Nie widzę żadnego powodu do pojednania” — oznajmił przed wejściem na salę. A potem dodał: „Pojednanie jest możliwe wtedy, o ile ktoś coś złego zrobił”. Logika ta jest prosta: jeżeli ktoś wniósł oskarżenie przeciwko prezesowi, musi mieć złą wolę — a skoro ma złą wolę, pojednanie nie wchodzi w grę. Niezwykle wygodny system myślenia.
Brejza, komentując sprawę, zauważył, iż „prezesa PiS obowiązują takie same przepisy jak każdego innego obywatela”. Przypomniał też, iż „trzeba ponosić konsekwencje słów, których się wyraża”. To właśnie te słowa — odpowiedzialność za słowa — są kluczem. Demokracja nie działa bez tej zasady.
Tymczasem Kaczyński, wychodząc z sali, podkreślał: „Odpowiadałem na pytania i nie ukrywałem niczego, bo przyrzeczenie obejmuje także zobowiązanie do tego, żeby niczego, co jest wiadome, nie ukrywać”. Trudno oprzeć się wrażeniu, iż prezes PiS wciąż gra rolę męża stanu, który sam decyduje, co jest prawdą, a co kłamstwem — niezależnie od stanowiska sądów czy faktów procesowych.
W sprawie tzw. afery inowrocławskiej, dotyczącej rodziny Brejzy, Kaczyński stwierdził: „W dalszym ciągu uważam, iż ta sprawa […] powinna być wznowiona, kiedy zmienią się warunki polityczne”. Czyli kiedy władzę odzyska PiS. W państwie prawa to sądy decydują o winie i niewinności — nie „warunki polityczne”. Taka wypowiedź mówi więcej o wizji państwa Kaczyńskiego niż niejeden esej politologiczny.
Dalej prezes poszedł jeszcze mocniej, sugerując, iż polskie sądy od 1989 roku działają niczym „przedłużenie” struktur PRL, bo nie dokonano wystarczającej wymiany kadrowej. „My polskiemu wymiarowi sprawiedliwości […] nie wierzymy, bo jest wiele przykładów, iż on toleruje przestępców” — mówił. To nie jest krytyka reform systemu, to podważanie jego fundamentu: zasady, iż sąd, a nie polityk, rozstrzyga spory.
Jarosław Kaczyński nie uznaje zatem ani błędu, ani potrzeby dialogu, ani choćby domniemania niewinności wtedy, gdy oskarża przeciwnika. Ale gdy oskarżenie dotyczy jego samego, natychmiast staje się dowodem politycznego prześladowania i „skrajnej złej woli” oskarżyciela.
Ta logika działa jak perpetuum mobile politycznego zatwardzenia. Pomyłki? Nie ma. Przeprosiny? Tylko słabość. Pojednanie? Tylko z tym, kto przyzna mu rację. I wreszcie: niezależność sądu? Tak długo, jak orzeka po „właściwej stronie”. W takim świecie demokracja nie jest rozmową — jest spektaklem siły.
Kaczyński idzie w zaparte, bo zbudował model polityki, w którym przyznanie się do błędu jest klęską. Tylko iż w państwie prawa triumfem nie jest nieomylność. Triumfem jest zaufanie do reguł — choćby wtedy, gdy dotyczą nas samych.

15 godzin temu











