Debata o ustroju państwa wraca w Polsce regularnie. Najczęściej jako temat zastępczy, narzędzie mobilizacji własnego elektoratu albo pretekst do przykrycia niewygodnych wydarzeń.
Tak właśnie dzieje się dzisiaj, gdy prezydent Karol Nawrocki po raz kolejny zapowiada prace nad nową konstytucją. Ale nie mniej interesujące od samej propozycji jest to, co na ten temat może sądzić Jarosław Kaczyński.
Bo choć prezes PiS nie komentuje otwarcie inicjatywy, można bez trudu wyczuć jego rezerwę. Po pierwsze dlatego, iż doskonale rozumie, iż projekt ustrojowy prezydenta to ruch polityczny o charakterze wyłącznie symbolicznym, bez realnych szans na realizację. Po drugie – dlatego, iż każda inicjatywa wybiegająca poza granice, które sam wyznaczył, budzi w nim instynktowną nieufność.
Nawrocki, powołując radę konstytucyjną, sugeruje, iż to on – a nie rząd czy parlament – wyznacza kierunek prac nad fundamentami państwa. W normalnym systemie demokratycznym byłoby to nie tylko nierealne, ale i politycznie nieodpowiedzialne. W Polsce dodatkowo wygląda to jak próba sztucznego wzmocnienia pozycji urzędu prezydenta kosztem rządu. Problem polega na tym, iż Jarosław Kaczyński nigdy nie był zwolennikiem równoważenia władz. Wręcz przeciwnie: jego wizja państwa od lat sprowadza się do centralizacji decyzji i podporządkowania instytucji jednemu ośrodkowi politycznemu – partii.
Dlatego można przypuszczać, iż Kaczyński traktuje inicjatywy Nawrockiego jak polityczne nieporozumienie. Nie dlatego, iż są one zbyt śmiałe, ale dlatego, iż odciągają uwagę od tego, co dla prezesa PiS najważniejsze: bieżącej walki o utrzymanie władzy i kontroli nad aparatem państwa.
W PiS dobrze wiedzą, iż zmiana konstytucji wymaga większości, której ta partia nigdy nie była i nie będzie w stanie zebrać. W tym sensie projekt Nawrockiego od początku skazany jest na porażkę. Prezydent stara się jednak przekonać opinię publiczną, iż inicjuje proces o dziejowym znaczeniu. I tu pojawia się kolejny problem: takie działania kompromitują nie tylko jego samego, ale i całą formację. Pokazują bowiem, iż w obozie władzy dominuje myślenie życzeniowe i polityczny teatr zamiast realnych działań.
Dla Kaczyńskiego to kłopot. Jako doświadczony gracz rozumie, iż nadmiar fantazji ustrojowych odbiera PiS wiarygodność w oczach umiarkowanego elektoratu. A to właśnie ten elektorat może decydować o kolejnych wyborach. Prezes partii, który zawsze starał się kontrolować przekaz i unikać tematów zbyt abstrakcyjnych, musi dziś mierzyć się z sytuacją, w której to jego własny prezydent wystawia całą formację na śmieszność.
Nie oznacza to jednak, iż Kaczyński sprzeciwia się zmianom ustrojowym w ogóle. Wręcz przeciwnie – jego własne wypowiedzi wielokrotnie sugerowały, iż marzy o systemie bardziej scentralizowanym, z silniejszą władzą wykonawczą i słabszymi mechanizmami kontroli. Różnica polega na tym, iż prezes PiS myśli o ustroju jako narzędziu umacniania własnej pozycji, a nie jako o systemowym projekcie dla państwa. Dlatego jego podejście do pomysłów Nawrockiego można streścić krótko: „nie w tej chwili, nie w tej formie i nie dla ciebie”.
Cała ta sytuacja pokazuje głębszy problem polskiej polityki pod rządami PiS: oderwanie od rzeczywistości. Zamiast zajmować się realnymi wyzwaniami – kryzysem demograficznym, stanem ochrony zdrowia czy bezpieczeństwem międzynarodowym – władza koncentruje się na projektach bez szans na realizację. To strategia, którą Kaczyński stosuje od lat: odwracanie uwagi, mnożenie tematów zastępczych, wytwarzanie wrażenia, iż partia ma plan. Nawrocki, próbując wpisać się w tę logikę, poszedł jednak o krok za daleko.
Dla Kaczyńskiego to kłopotliwa inicjatywa, ale też ostrzeżenie. Pokazuje bowiem, iż prezydent, zamiast pełnić rolę lojalnego wykonawcy partyjnej woli, zaczyna kreować się na politycznego wizjonera. A to dla lidera PiS – człowieka, który od lat obsesyjnie kontroluje każdy ruch swojego obozu – jest scenariusz nie do zaakceptowania.
Nie wiemy, co dokładnie myśli Jarosław Kaczyński o konstytucyjnych fantazjach Nawrockiego, bo nigdy nie powie tego wprost. Ale patrząc na logikę jego politycznych działań, łatwo się domyślić: uważa je za zbędny ciężar, niepotrzebne ryzyko i przejaw braku powagi. W efekcie prezydent nie tylko nie wzmacnia swojej pozycji, ale wystawia się na krytykę własnego zaplecza. A PiS – zamiast skupiać się na problemach obywateli – tonie w jałowych sporach o projekty, które nie mają najmniejszych szans powodzenia.