„Szlag mnie trafia, jak sobie uświadomię, ile on zła narobił” – powiedział Donald Tusk, pytany o Jarosława Kaczyńskiego. Nie było w tym emocjonalnym wyznaniu przesady. Raczej – diagnoza. Bo to, co Kaczyński zrobił z polską polityką, językiem i społeczeństwem, jest trudne do cofnięcia.
W podcaście „WojewódzkiKędzierski” premier Donald Tusk wrócił do swoich dawnych relacji z prezesem PiS. Jak przyznał, kiedyś byli ze sobą na „ty”, choć nigdy się nie przyjaźnili. „Tworzyliśmy w jakimś sensie jedno polityczne środowisko w czasach ‘Solidarności’” – wspominał Tusk.
Ale tamta wspólnota – jak wiele innych ideowych więzi w Polsce – rozsypała się dawno. Dziś obaj symbolizują dwa zupełnie różne projekty Polski: jeden obywatelski, proeuropejski i racjonalny, drugi – zamknięty, pełen resentymentu i podejrzliwości.
Nieprzypadkowo Tusk mówił o „politycznym złu, jakie się w Polsce rozpleniło”. Bo to właśnie Jarosław Kaczyński uczynił z polityki nie narzędzie rozwiązywania problemów, ale maszynę do generowania wrogów.
„Za początek pewnego procesu uznał słowa o ‘dziadku z Wehrmachtu’. Potem było już tylko gorzej” – relacjonuje premier. Ta słynna kampanijna insynuacja z 2005 roku była czymś więcej niż atakiem. To był moment, w którym Kaczyński nauczył swój elektorat, iż nienawiść może być politycznym paliwem.
Później przyszło „kłamstwo smoleńskie”, które – jak powiedział Tusk – „uczyniło polski konflikt polityczny czymś o wiele groźniejszym, niż u wielu naszych sąsiadów”. I rzeczywiście – żadna inna europejska demokracja nie doświadczyła takiego poziomu irracjonalnego podziału. W żadnym innym kraju śmierć prezydenta nie stała się punktem wyjścia do teorii spiskowych, które przez lata zatruwały debatę publiczną.
To właśnie ten mit – pielęgnowany przez Kaczyńskiego – rozbił polską wspólnotę w sposób, którego skutki widać do dziś.
„Ile zła trzeba było wcisnąć w emocje, w serca i umysły ludzi, żeby zamiast poczucia wspólnoty i dumy z osiągnięć znajdywać wszędzie negatywne emocje” – mówił Tusk.
Trudno o bardziej trafne podsumowanie ostatnich dwóch dekad polskiej polityki. W czasie, gdy Polska stała się jednym z najszybciej rozwijających się państw świata, gdy miliony ludzi wyszły z biedy, a młode pokolenie zyskało europejskie możliwości – Kaczyński uczynił z tego powód do gniewu. Bo sukces, który nie jest „nasz”, musi być „ich”.
Zamiast wspólnoty – wojna. Zamiast rozmowy – pogarda. Zamiast nowoczesnego patriotyzmu – podejrzliwość wobec każdego, kto myśli inaczej.
„Szlag mnie trafia, jak sobie uświadomię, ile on zła narobił” – mówi Tusk wprost, bez politycznej kalkulacji. „Nie mówię o tym, iż on czasami ze mną wygrywał, przegrywał, tylko ile trucizny wcisnął ludziom do umysłów i serc. I tego nie można mu wybaczyć.”
To nie jest osobista zemsta. To gorzkie stwierdzenie człowieka, który patrzy na kraj po ośmiu latach rządów PiS i widzi społeczeństwo poranione przez język nienawiści. Bo jak rozmawiać, gdy jedna strona słyszy wciąż o „zdrajcach” i „Niemcach”, a druga ma dość tłumaczenia, iż Polska może być normalnym, europejskim państwem?
Dziś, kiedy Tusk próbuje odbudować zaufanie do państwa, wciąż czuje na plecach oddech przeszłości. Bo choćby jeżeli PiS przegrał wybory, to jego styl – pogarda dla instytucji, nieufność wobec autorytetów, podejrzliwość wobec „innych” – przez cały czas krąży w przestrzeni publicznej.
I może właśnie dlatego premier mówi o Kaczyńskim z taką szczerością. Nie dlatego, iż szuka rewanżu, ale dlatego, iż wie, jak głęboko sięgnęło zło, które tamten wprowadził do polityki. Bo – jak pokazuje historia – łatwo jest wcisnąć truciznę do serc i umysłów. Trudniej ją potem usunąć.