Jarosław Kaczyński coraz śmielej otwiera drzwi radykałom. Na marszu PiS w Warszawie obok prezesa przemawiał Robert Bąkiewicz, który jeszcze niedawno był symbolem narodowej agresji, a dziś staje się twarzą „patriotycznej” odnowy partii. Politolog prof. Antoni Dudek widzi w tym coś więcej niż przypadek: zaplanowaną próbę przejęcia skrajnie prawicowego elektoratu i stworzenia nowej, twardej frakcji w PiS. W rzeczywistości jednak Kaczyński coraz bardziej przypomina polityka, który przestał kierować własnym obozem — i zaczyna ulegać tym, których kiedyś się bał.
Jeśli ktoś miał jeszcze wątpliwości, dokąd zmierza Prawo i Sprawiedliwość po utracie władzy, sobotni marsz na placu Zamkowym w Warszawie rozwiał je wszystkie. Oficjalnie protest przeciwko paktowi migracyjnemu i umowie z Mercosurem. W rzeczywistości – początek radykalnego skrętu w prawo, o czym zresztą otwarcie mówi prof. Antoni Dudek: „To była inauguracja nowej frakcji w PiS, tej najbardziej skrajnej”.
Wystarczyło spojrzeć na scenę. Obok Jarosława Kaczyńskiego przemawiał Robert Bąkiewicz, niegdyś narodowy bojownik, dziś polityczny recydywista, który znowu znalazł miejsce w szeregu PiS. Z członkami swojego Ruchu Obrony Granic w tle i z papierowymi kosami w dłoniach, wygłaszał płomienne wezwania do walki: „Nie bójcie się prokuratur, sądów. Ci ludzie zapłacą za to cenę… te chwasty trzeba z polskiej ziemi powyrywać i napalm na tę ziemię rzucać”.
Słowa, które powinny zaniepokoić każdego odpowiedzialnego polityka, zostały przyjęte przez Jarosława Kaczyńskiego z milczącą aprobatą. Bo dla prezesa PiS – jak celnie zauważa Dudek – to kalkulacja, nie przypadek.
„Kaczyński wierzy, iż odbierze tych parę procent Koronie Grzegorza Brauna, Konfederacji Mentzena i Bosaka, a potem będzie rządził samodzielnie po 2027 roku” – mówi prof. Dudek w TVN24. I trudno mu nie przyznać racji. Od miesięcy widać, iż prezes PiS coraz częściej flirtuje z językiem nacjonalistów. To język, który nie szuka dialogu, tylko wroga: w Unii, w migrancie, w „liberalnych elitach”.
Polityka strachu stała się polityką dnia powszedniego. PiS nie potrafi dziś mówić o przyszłości – potrafi jedynie straszyć i grozić. Gdy Bąkiewicz mówi o „drodze na Grunwald” i „chwastach, które trzeba wypalić napalmem”, to nie są już słowa marginesu. To wystąpienie na partyjnej scenie, z błogosławieństwem Kaczyńskiego.
To moment, w którym partia, która przez lata udawała konserwatywną siłę państwową, przyjmuje logikę ruchu rewolucyjnego. Zamiast refleksji – mobilizacja przez gniew. Zamiast programu – resentyment.
Robert Bąkiewicz, niegdyś organizator Marszu Niepodległości, a później beneficjent państwowych dotacji, od dawna szuka nowej sceny. Kiedyś był kłopotliwym sojusznikiem PiS – dziś jest użytecznym narzędziem. Na placu Zamkowym pełnił rolę symbolu: człowieka „z ludu”, który mówi to, czego Kaczyński sam powiedzieć nie może.
Jego język – brutalny, wojenny, antypaństwowy – nie jest wypadkiem przy pracy. To język polityki emocji, na którym PiS buduje swoje przetrwanie. Ale tym razem prezes poszedł o krok za daleko: zamiast równowagi między centrum a radykałami, wybrał radykałów.
Prof. Dudek tłumaczy ten manewr jasno: „Kaczyński zawsze się bał mieć kogoś po prawej stronie. Przed laty walczył z Ligą Polskich Rodzin, udało mu się ją wchłonąć. Teraz wraca ten sam lęk, bo Bosak i Mentzen zachodzą go z prawej strony.”
Innymi słowy, lider PiS znów walczy z własnymi demonami – i znów wybiera taktykę wciągnięcia skrajności pod swoje skrzydła. Tyle iż tym razem cena może być znacznie wyższa.
W kraju, gdzie racjonalna analiza polityczna coraz częściej ginie w hałasie propagandy, głos prof. Antoniego Dudka brzmi jak oaza trzeźwości. Politolog nie tylko trafnie diagnozuje strategię Kaczyńskiego, ale też ostrzega przed jej skutkami: dalszym rozbiciem debaty publicznej, normalizacją języka przemocy i rosnącą przepaścią między centrum a peryferiami polityki.
PiS wciągając do swojego obozu ludzi pokroju Bąkiewicza, sam staje się zakładnikiem ich radykalizmu. Bo jeżeli radykał raz dostanie mikrofon, zawsze będzie chciał mówić głośniej.
Na placu Zamkowym Bąkiewicz wołał: „My musimy iść na Malbork, my musimy zwyciężyć!” – jakby Polska znów miała walczyć z Krzyżakami, a nie z inflacją, zadłużeniem i kryzysem zaufania. Ale może w tym właśnie tkwi sens nowej strategii PiS: w oderwaniu od rzeczywistości. Bo gdy nie ma się programu, zostaje tylko mit – a każda porażka może być wtedy winą „obcych”.
Kaczyński, próbując odbudować potęgę partii, otworzył drzwi, których nie zamknie. Bąkiewicz stał się jego Frankensteinem: stworzonym z gniewu, zasilanym frustracją, potrzebnym do marszów i wieców.
Jak powiedział prof. Dudek: „Dzisiaj Kaczyński boi się, iż oni będą mu dyktować warunki.” I to jest najtrafniejsza diagnoza – prezes PiS wreszcie stworzył potwora, którego naprawdę zaczyna się bać.