Polska prawica coraz częściej mówi jak z manifestów skrajnych radykałów – a Jarosław Kaczyński udaje, iż nie słyszy. Ale słowa mają skutki: po latach politycznej pogardy i moralnego przyzwolenia, nienawiść przestała być tylko emocją. Stała się narzędziem.
„Nie ma w tym nic dziwnego, iż za chwilę padną kamienie i koktajle Mołotowa” – mówi Włodzimierz Czarzasty po ataku na biuro Platformy Obywatelskiej w Warszawie. Słowa ostre, ale trafne. Bo gdy z trybun PiS-u płyną wezwania do „wyrywania chwastów” i „rzucania napalmu”, odpowiedzialność nie kończy się na mówcach. Zaczyna się na tych, którzy im te trybuny udostępniają.
W piątek doszło do ataku na biuro krajowe Platformy Obywatelskiej. Ktoś próbował podpalić siedzibę partii. Dla Donalda Tuska nie był to przypadek. Podczas swojego wystąpienia na Europejskim Forum Nowych Idei w Sopocie premier powiedział: „Kiedy jechałem do was, usłyszałem komunikat o człowieku, który próbował podpalić siedzibę mojej partii i z okrzykami – pod moim adresem i pod adresem Platformy Obywatelskiej – których nie będę cytował”.
Tusk dodał, iż nie sposób udawać zaskoczenia, skoro jeszcze niedawno na wiecu Prawa i Sprawiedliwości przemawiał Robert Bąkiewicz, nawołując do „wyrywania chwastów” i „paleniem tej ziemi napalmem”. Premier powiedział wprost: „Ale adekwatnie trudno się dziwić, jeżeli z trybuny udostępnionej przez lidera opozycji przemawia pan Bąkiewicz, wzywając do wyrywania chwastów”.
To nie była metafora. To była diagnoza.
Słowa Tuska i Czarzastego nie są tylko emocjonalną reakcją. To opis mechanizmu, który od lat zatruwa polskie życie publiczne. Robert Bąkiewicz – organizator Marszów Niepodległości, dawny „bojownik o wartości narodowe”, dziś polityczny satelita PiS – nie mówi w próżni. Mówi w atmosferze, którą przez lata budował Jarosław Kaczyński.
Wicemarszałek Sejmu Włodzimierz Czarzasty ujął to brutalnie, ale celnie: „Jeżeli się nie reaguje, będąc Kaczyńskim, na takie słowa, iż ludzie są chwastami, o ile się nie reaguje na to, iż na ludzi trzeba spuścić napalm, to nie ma nic dziwnego w tym, iż za chwilę padną kamienie i koktajle Mołotowa”.
To nie jest już polityka, to system moralnej bezkarności. Kaczyński milczy, bo radykalizm stał się dla niego taktyką. Jak dodał Czarzasty: „Kaczyński chce być w tej chwili jak najbardziej radykalny. Chce pokonać Konfederację. W związku z tym wystawia takich jak Bąkiewicz. Ci ludzie po prostu zezwalają na takie słowa – to jest prosta logika”.
W 2015 roku Jarosław Kaczyński obiecywał „porządek moralny” w państwie. Dziś zbiera plony swojej polityki: zdemoralizowaną część społeczeństwa, dla której przemoc słowna i fizyczna staje się narzędziem walki o rację.
Kiedy lider największej partii opozycyjnej toleruje język nienawiści, a jego sprzymierzeńcy wzywają do „sprawiedliwości napalmem”, trudno się dziwić, iż ktoś próbuje podpalić biuro polityczne przeciwników.
Kaczyński przez lata budował swoją pozycję na strachu i pogardzie – najpierw wobec elit, potem wobec „zdrajców”, „liberałów”, „lewactwa”. W końcu nienawiść przestała być środkiem, a stała się celem. Bo tylko ona jeszcze spaja elektorat, który od dawna przestał wierzyć w obietnice „Polski w ruinie” i „wstawania z kolan”.
Dziś Kaczyński już nie inspiruje – on podsyca. Nie prowadzi debaty – on ją wypala. Jego milczenie wobec radykałów to nie przypadek. To wybór. Władza nad emocjami tłumu zawsze była dla niego ważniejsza niż odpowiedzialność za słowo.
W tym sensie to, co wydarzyło się w piątek w Warszawie, nie jest odosobnionym incydentem. To logiczny etap procesu, który zaczął się wiele lat temu, gdy z sejmowej mównicy padały pierwsze słowa o „gorszym sorcie Polaków”.
Donald Tusk zakończył swoje wystąpienie na EFNI ostrzeżeniem: „Nie myślcie, iż jesteście w ich oczach wolni od tego oskarżenia – wyrywania chwastów i palenia tej ziemi napalmem”.
To zdanie powinno wybrzmieć w każdej redakcji, w każdym biurze poselskim, w każdej głowie. Bo ten ogień już się rozprzestrzenia. I jeżeli Jarosław Kaczyński naprawdę nie widzi związku między słowem a czynem – to znaczy, iż już dawno przestał widzieć ludzi.