Januszewska: Wesołego antykapitalistycznego geja

5 dni temu

Czerwiec się zaczął, ale zwykle tęczowe w tym okresie logotypy znanych marek pozostają w standardowych kolorach. Kolekcje gadżetów sygnowanych najbardziej rozpoznawalnym symbolem społeczności LGBTQ+ nie pękają w szwach, a organizatorzy kolejnych równościowych parad skarżą się na gwałtowny spadek wsparcia korporacyjnego.

W efekcie na przykład New York City Pride, główny organizator parady równości w tym mieście, mierzy się – jak wylicza Associated Press – ze stratami rzędu 750 tys. dol. w porównaniu z kwotami od wielkich biznesowych graczy, na które mógł liczyć w poprzednich latach. Gravity Research zapytało 200 dyrektorów dużych firm, czy włączą się w prorównościowe działania publiczne – aż 39 proc. z nich twierdzi, iż na pewno je ograniczy.

Postduma Ameryki

Nie bez powodu zainteresowanie monetyzacją różnorodności spada przede wszystkim w USA, gdzie nie tylko queerowy marketing bezpośredni, ale i filantropię robi się po cichu albo wcale – tak, jakby Miesiąc Dumy wcale nie nadszedł.

Jeszcze inaczej do sprawy podchodzi się w Białym Domu, który z przytupem rozpoczął „świętowanie” miesiąca upamiętniającego bunt w Stonewall w 1969 roku, odmawiając jego proklamacji, a następnie za sprawą Departamentu Edukacji przemianował go na Title IX Month, czyli rzekomą celebrację przepisu przeciwdziałającego dyskryminacji ze względu na płeć w szkolnictwie.

Za rządów Joe Bidena prawo to rozszerzono do wyrównywania szans dla osób każdej tożsamości płciowej. Nowa administracja chce ochrony tylko dla cispłciowych kobiet i mężczyzn, forsując narrację, iż afirmacja transpłciowości i niebinarności to zagrożenie dla zdobyczy feminizmu.

Chwilę po decyzji administracji Trumpa sekretarz obrony Pete Hegseth wydał nakaz zmiany nazwy jednego z okrętów Marynarki Wojennej, nazwanego na cześć Harveya Milka, zamordowanego działacza na rzecz praw gejów i lesbijek.

FBI z kolei wezwało amerykańskich obywateli do zgłaszania klinik, szpitali, lekarzy i organizacji wspierających tranzycję medyczną oraz leczenie dysforii płciowej u dzieci i nastolatków. Osoby transpłciowe, po utracie możliwości oznaczenia dokumentów zgodnie ze swoją tożsamością płciową, niedługo zostaną pozbawione także prawa do pełnienia służby wojskowej w amerykańskiej armii.

Służba Parków Narodowych ogłosiła natomiast, iż ​​w czasie ostatniego weekendu obchodów zamknie historycznie istotny dla społeczności LGBTQ+ waszyngtoński park Dupont Circle, obawiając się „nieobyczajnych i destrukcyjnych zachowań”.

Pod tym względem temat osób LGBTQ+ nie schodzi z listy bieżących priorytetów amerykańskich władz, które od początku prezydentury Trumpa dwoją się i troją, by media i społeczeństwo nie przestawały negatywnie mówić o queerach. Wszystko po to, by przywrócić „kult wojownika”, męskiego mężczyzny, którego rozmiękczyły lewactwo i gender, i zniszczyć wszystko, co jakkolwiek niweluje społeczne nierówności.

Ideologiczny decoupling nie musi być złą wiadomością

Walec konserwatyzmu rozjeżdżający kolejne programy, polityki, książki i wszystko, co kojarzy się z tęczą, to flagowy punkt tego kultu, za którym idą konkretne i udowadniające ulotność romansu kapitalizmu z ideami decyzje biznesowe.

To klimat geopolityczny i chłodne kalkulacje, a nie progresywne ambicje kierują korpoświatem. Nie dajcie się nabrać, iż przedsiębiorczość za Trumpa cierpi, musząc chować swoje piękne wartości przed reżimem antyqueerowych smalców alfa rządzących w Waszyngtonie.

Kapitalizm wyciąga ręce po wykluczone mniejszości tylko wtedy, gdy może to robić de facto apolitycznie, z zyskiem i w ramach radosnej imprezy, a nie czegoś tak problematycznego, jak prawa człowieka.

Stosunkowo łatwo było do tej pory pomylić tęczowy handel z aktywizmem, zwłaszcza gdy sama społeczność LGBTQ+ bezkrytycznie i naiwnie zapraszała na swoją platformę każdego, kto chciał sypnąć groszem. To nie przytyk, ale trzeźwa ocena błędów, których na szczęście można uniknąć w przyszłości, bo wbrew pozorom dezercja kapitalizmu z platform na paradach to nie najgorsza wiadomość dla walki o równość.

Finansowe strzały w stopy organizacji działających na rzecz praw osób LGBTQ+ są oczywiście bolesne, ale warto się zastanowić, ile kasy ładowanej w widoczność Miesiąca Dumy i kolekcje tęczowych kremów, butów i kart do bankomatu przełożyło się na realne korzyści dla wykluczanej części społeczeństwa.

Czy naprawdę chcemy, by parady sponsorowali ludzie, którzy w czerwcu rzucają ochłapy wybranym queerom, by w kolejnym miesiącu sponsorować polityków walczących z gender albo Rosję czy Izrael, zabijające m.in. palestyńskich i ukraińskich gejów czy lesbijki?

I czy urządzanie się w systemie, który kwitnie na wyzysku najsłabszych i planety, to coś, w czym powinna brać udział domagająca się zmian i antysystemowa, queerowa społeczność? Zarówno za oceanem, jak i w każdym innym miejscu zachodniego świata Miesiąc Dumy stał się wyzutym z politycznych manifestów diabelskim paktem z firmami, które pieniędzmi próbowały przykrywać swoją przemoc i inne niewygodne tematy. W efekcie okazywało się, iż w marszach niemile widziane były pracownice seksualne, propalestyńscy aktywiści, osoby transpłciowe czy te z niepełnosprawnością – bo kapitalizm lubi ładne ciała w kanonie.

Jeśli intersekcjonalizm nie będzie trzonem walki o prawa człowieka, to społeczność queerowa podzieli los feminizmu, który wykłada się na swojej ultraliberalnej, skomercjalizowanej pop-wersji. W radykalizującym się na prawo świecie nie potrzebujemy darowizn w postaci rainbow washingu, ale realnych praw, solidarności i takich prezentów, jakie niespodziewanie dostaliśmy w tym roku, czyli wewnętrznie skłóconej prawicy. Bo nie wiem, jak wy, ale ja podczas śledzenia publicznej dramy Donalda Trumpa i Elona Muska, którzy kłócą się jak nastolatki w Mean Girls albo para w burzliwym związku, bawię się co najmniej tak dobrze, jak na paradzie równości.

Idź do oryginalnego materiału