Przyzwyczailiśmy się w kontrsystemie do wyczekiwania upadku siły dolara amerykańskiego jako, zarówno symbolu dominacji USA na świecie, jak i jej głównego narzędzia. Tymczasem – aż do teraz – nie było to takie proste.
Odejście od złota
W jednej z ostatnich Debat Antywojennych, wspólnym projekcie „Myśli Polskiej” i Wbrew Cenzurze, koleżanka Sylwia Gorlicka przedstawiła interesujący fakt, dokumentujący stałość wartości złota. Chodziło o cenę konkretnych produktów wyrażoną przez jego ilość. Według tej tezy, jest ona niezmienna, pomimo iż cena złota w różnych walutach nieustannie rośnie. Jednocześnie nie przeszkadza to – właśnie dzięki dolara amerykańskiego – zwiększać stanu posiadania innych dóbr. Słowem: pomimo inflacji i dewaluacji, im więcej mamy USD, tym więcej na świecie możemy kupić.
Jak to się dzieje, iż taka „pusta” wartość mimo wszystko się utrzymuje, i to przez prawie sto lat? Odejście od pieniądza opartego na ilości złota, to wszakże lata 30-te XX wieku, gdy rezygnacja z tegoż standardu okazała się być w „świecie zachodnim” powszechną. Co więcej: przynoszącą ożywienie gospodarcze. Polska, która jako jedna z ostatnich utrzymywała oparcie złotówki o wspomniany kruszec, nie potrafiła poradzić sobie z efektami Wielkiego Kryzysu, gdy właśnie Stany Zjednoczone epoki New Deal wydawały się już radzić sobie coraz lepiej.
Standard złota, czy jakiegokolwiek innego policzalnego dobra, miał w zamyśle chronić przed utratą wartości waluty i faktycznie tę funkcję spełniał doskonale, ale nie był w stanie „obsłużyć” rzeczywistości, w której rosła ilość i wartość dóbr w danej gospodarce wytwarzanych, co było nieuniknioną adekwatnością ery przemysłowej i trudno zakładać, iż coś się w tej materii zmieniło. Liczba ludzi na świecie wciąż rośnie, ich potrzeby konsumpcyjne również. Gdyby wytwórstwo przestało się rozwijać, momentalnie stoczylibyśmy się w otchłań niedoborów. I właśnie – bez środków płatniczych trudno sobie wyobrazić jakikolwiek handel.
Pieniądz pieniądzowi nierówny
W tych warunkach musiało dojść do zmiany koncepcyjnej. Nie do końca jest prawdą, iż pieniądz fiducjarny jest „pusty”, ponieważ jego podaż i tak zależy od kilku czynników, z których jeden wyróżniał przez długi czas dolara amerykańskiego. Po pierwsze: wartość produkcji w danym kraju. Im silniejszy rynek wewnętrzny, tym więcej potrzebuje pieniądza w obiegu. Architekci New Deal doszli do wniosku, iż skoro objawem kryzysu jest zduszenie produkcji, to należy ją na nowo pobudzić, a w tym celu potrzebny jest słynny „papier”. Nie mylili się; inflacja nie zjadła USD, bo ożywienie produkcji i tak pozwoliło za tegoż dolara więcej kupić.
Rzecz druga to międzynarodowy popyt na daną walutę. Stany Zjednoczone utrzymały siłę dolara, ponieważ uzyskując w wyniku I i II wojny światowej szerokie wpływy na całym globie (a zwłaszcza w Europie Zachodniej, sercu przemysłu w tamtym okresie), ochoczo udzielały długoterminowych kredytów zdominowanym przez siebie państwom (i ich społeczeństwom), które poprzez „wyznanie wiary” w USD, uzyskiwały środki na odbudowę własnych potencjałów. Dolar amerykański zdobył więc nowe rynki i setki milionów ludzi, które nim się posługiwały. Notabene: to właśnie było celem nadrzędnym Planu Marshalla – upowszechnienie dolara jako środka wymiany.
Popatrzmy na walutę nieco szerzej. Nie tylko jako narzędzie którym płacimy, ale jako na „towar”. Dopiero to pozwoli nam zrozumieć potęgę USD. Dolar stał się nie tylko walutą powszechną dzięki kredytom udzielanym na całym świecie, ale także w wyniku lawinowego wzrostu wartości handlu międzynarodowego, w którym był walutą dominującą. Skoro za dolara możemy kupić rosyjską ropę, afrykańskie materiały rzadkie czy chińskie telefony – to znaczy, iż warto posiadać narzędzie, którym za to płacimy. Dzięki nowoczesnej gospodarce, opartej o szybki transport i tanie paliwa, handel między państwami jest dziś czymś tak powszechnym, jak nigdy w historii, a jego wartość tylko rośnie. Pomaga to jednak w większym stopniu walucie amerykańskiej niż innym, bo to ona jest w rozliczeniach używana.
Upadek hegemonii
To dlatego dodruk dolara przez lata nie przynosił takich efektów, o jakich przekonywali nas adepci monetarystycznych szkół ekonomii. Popyt na dolara ciągle rósł, bo rosła produkcja i handel. Bo dolarem się płaciło. Było więc dokładnie przeciwnie – zwiększenie podaży dolara służyło rozszerzaniu amerykańskich wpływów. Tylko głupiec by z tego nie korzystał. De facto siła nabywcza USD nieustannie wzrastała. W wielu krajach, borykających się np. z inflacją, stawał się wręcz walutą nieoficjalną, której autochtoni zaczynali ufać bardziej niż własnej.
Świat, który płacił sobie dolarem amerykańskim, płacił jednocześnie ukryty podatek dla Stanów Zjednoczonych. Bo to Waszyngton był jedynym zwolnionym z marży przeznaczonej dla handlarzy walutami. Każdy „szanujący się” kraj gromadził rezerwy dolarowe, a więc stawał się żyrantem siły amerykańskiej waluty, potwierdzał ją poprzez wyrażenie w niej wartości własnej gospodarki.
Dlatego dopiero nowa faza wojny na Ukrainie i związane z nią przyśpieszenie „dekoncentracji władzy na świecie”, może istotnie w dolara uderzyć. Państwa, reprezentujące większość ludności świata, ostentacyjnie odchodzą od USD w rozliczeniach między sobą. Zawierają nowe umowy, a BRICS myśli o stworzeniu waluty przeznaczonej do wymiany międzynarodowej. Trudno jest to oczywiście policzyć, ale jeżeli dojdziemy do momentu, w którym wartość handlu niedolarowego przekroczy światowy wzrost gospodarczy – po raz pierwszy od stu lat spadnie popyt na USD i rozpocznie się gwałtowny proces dewaluacji dolara. Dopiero wtedy spełnią się czarne sny libertarian, ale będzie to wynikać nie tyle z błędnej polityki ekonomicznej, co z braku możliwości utrzymania pozycji globalnego hegemona. Rozpędzony rower się przewróci i straci swoje przewodnictwo w wielkim kolarskim wyścigu.
Tomasz Jankowski