Jakub Majewski: Stany Zjednoczone – Już jest ciekawie, a co dopiero będzie…

1 miesiąc temu

Obserwuję amerykańską politykę od lat. Niejeden raz analizowałem ją na tych łamach. Nic dziwnego, iż co i rusz, gdy spotykam kogoś, kto zna mnie z publicystyki, słyszę to pytanie: kto w końcu wygra w nadchodzących wyborach? A ja się waham. Odpowiadam szczerze, zgodnie z tym co wynika z analizy całokształtu sytuacji – a ta jest na tyle zmienna, iż zmienia się również moja odpowiedź. Teraz więc zdradzę mój ostateczny werdykt na kilka dni przed wyborami. Otóż: nie mam pojęcia. Żaden wynik mnie nie zaskoczy – a zarazem, żadnego wyniku nie uznam za ostateczny, dopóki nowy prezydent nie zostanie ostatecznie zaprzysiężony 20 stycznia Anno Domini 2025. Sytuacja jest napięta? I to jak!

Skąd cała ta zmienność prognoz analityków? Cóż, amerykańska polityka stała się w ostatnich dekadach tak bardzo plemienna, a same Stany Zjednoczone równo podzielone pomiędzy dwoma obozami, iż wybory mniej polegają na przepływach między partiami, a bardziej na tym, kogo tym razem wybiorą ci uwięzieni pośrodku: wyborcy bez afiliacji partyjnej. Ci zaś nie wahają się z powodu tego, iż tak trudno wybrać między dwoma partiami, a dlatego, iż większość z nich po prostu żyje, nie interesując się zanadto polityką, dopóki ta nie zainteresuje się nimi.

Jest to elektorat podatny na zmiany, podatny na powierzchowne i stronnicze informacje płynące z mediów, podatny na nastrój. To elektorat, co do którego nie do końca wiadomo, jakie kryterium wyboru będzie dlań najważniejsze. Zresztą, nie będzie jednego kryterium – niezrzeszeni wyborcy są wszak właśnie niezrzeszeni, a więc różni. Czasem najbardziej porusza ich sytuacja gospodarcza; czasem porusza ich sprawa aborcji; czasem po prostu jest to chęć zmiany; a czasem jest to głos czysto negatywny, irracjonalny; bynajmniej nie umotywowana intelektualnie reakcja przeciw jednemu czy drugiemu kandydatowi.

Huśtawki nastrojów krótkie streszczenie

Wchodząc w rok wyborczy, patrzyłem na pogarszający się w naszych oczach stan prezydenta Bidena. Byłem coraz bardziej przekonany, iż pomimo całego nieustającego ataku medialnego mainstreamu na Donalda Trumpa, przy obecnym stanie amerykańskiej gospodarki, ale przede wszystkim przy stanie zdrowia Bidena, szanse tegoż ostatniego maleją z dnia na dzień. Przecież już w 2020 roku wydawał się on cieniem dawnego siebie, skrzętnie ukrywanym przed mediami. Wiadomo było jednak, iż o ile kandydata udawało się ukryć przed narodem, o tyle prezydenta już się ukryć nie da. Siedziałem „z uchem do ziemi” i nasłuchiwałem tych walk buldogów pod dywanem w Partii Demokratycznej; buldogów usiłujących czy to wymusić zmianę kandydata, czy wprost przeciwnie – pozostanie przy Bidenie. Nie powiem żebym był zaskoczony wynikiem słynnej debaty przedwyborczej z Trumpem – ani pod względem piorunującego wrażenia, jakie zrobiła na opinii publicznej, ani pod względem rozpoczętej w ten sposób akcji na podmianę kandydata. Tym bowiem właśnie była ta debata – sprytną zagrywką otoczenia Bidena, aby użyć opinii publicznej w celu zmuszenia swego prezydenta do rezygnacji z kandydowania. Tak bowiem silny jest autorytet głowy państwa, iż mimo jego porażającego (porażonego) stanu umysłowego, dopóki upierał się by kandydować, dopóty Partia Demokratyczna była gotowa każdym sposobem, każdą sztuczką uciszać jego wewnątrzpartyjnych przeciwników i zamknąć jakąkolwiek dyskusję o prawyborach. Debata, urządzona jeszcze przed zakończeniem partyjnego procesu nominacji, wywołała jednak tak wielkie tąpnięcie w sondażach, iż Joe Biden został postawiony przed faktem dokonanym.

Co do miałkości i niekompetencji – nie wiem czy aż głupoty, ale z pewnością skrajnej niekompetencji w sferze publicznych występów – jego namaszczonej następczyni, wice-prezydent Kamali Harris, również nie miałem wątpliwości. A jednak, widząc tą naprawdę szczerą ulgę wśród Demokratów, widząc naprawdę szczery entuzjazm dla jej kandydatury; i widząc też, jak te fakty znajdują odbicie w sondażach, uznałem iż to faktycznie może wystarczyć: iż kampania budowana na pustce przesłania, na braku jakichkolwiek deklaracji politycznych, na czystych vibes, czyli „dobrych wibracjach” kandydatki – zresztą wibracjach budowanych tylko przez media – faktycznie osiągnie sukces. Wiadomo bowiem było, iż anty-elektorat Trumpa jest na tyle mocny i choćby wśród Republikanów istnieje jednak pewna frakcja, która może i nie zagłosuje na Demokratów, ale może zwyczajnie nie pójść na wybory za Trumpem. Wystarczyłoby więc być może tylko przekonanie niezdecydowanych, niezrzeszonych wyborców, aby Harris miała zwycięstwo w kieszeni.

Mając po swojej stronie praktycznie całe mainstreamowe media, gotowe kłamać o sukcesach swojej kandydatki, fałszować i ukrywać jej wpadki, zaledwie na dwa miesiące przed wyborami lepszym pytaniem byłoby: jak adekwatnie miałoby to się nie udać? Zwłaszcza gdy w pierwszej debacie oficjalnych już kandydatów Harris i Trumpa, ten ostatni łatwo pozwolił sobą manipulować, marnując czas na dziecinne tyrady zamiast punktować winy przeciwniczki, usiłującej jednocześnie przywłaszczyć sobie zasługi prezydentury Bidena, ale odrzucić jego ogromne zaniedbania w sferze gospodarki i imigracji; usiłującej być jednocześnie kandydatem kontynuacji i zmiany. Zwłaszcza też, iż wybranie przez Trumpa J. D. Vance’a jako kandydata na wiceprezydenta bynajmniej mu nie pomagało – ten młody, świetnie przygotowany intelektualnie, bardzo obiecujący na przyszłość polityk, byłby dla niego idealnym następcą. w tej chwili jednak jego stanowcze, ostre poglądy miały potencjał by zrazić niezdecydowany, centrowy elektorat.

Toteż miesiąc temu mówiłem: chyba jednak Harris zwycięży, chyba Republikanom nie uda się spuścić powietrza z tego nadmuchanego balona. A potem, cóż… Potem Demokraci sami przystąpili do tego dzieła. Widząc jak Trump ciągle, non-stop udziela wywiadów, uznali, iż muszą pozwolić Kamali Harris również udzielać wywiadów, wcześniej skrzętnie unikanych ze względu na jej niebywałą niezdolność do improwizowanego mówienia z jakimkolwiek sensem. I tak z każdym kolejnym wywiadem Harris, z każdą dziwaczną wypowiedzią, będącą potokiem słów pozbawionych treści, można było obserwować spadek nastrojów. Doszliśmy w końcu do tego dzisiejszego momentu, gdy co i rusz dochodzą pogłoski o niemal panice szerzącej się w szeregach Demokratów. Gdy choćby związki zawodowe oraz medialni sojusznicy Demokratów zaczęli się odsuwać, odmawiając oficjalnego poparcia Harris z obawy, iż w przypadku zwycięstwa Trumpa musieliby za to poparcie słono zapłacić.

Spektakularna implozja, ale…

Toteż na tydzień przed wyborami Kamala Harris ma problemy już nie tylko w sondażach w kluczowych swing states – stanach, gdzie trzeba wygrać aby dopiąć całościowego zwycięstwa – ale również na poziomie całego kraju. Wydaje się, iż mimo trwającej już osiem lat nagonki na Trumpa, mimo wyzywania go już dosłownie od faszystów i dyktatorów, jego poparcie wręcz wzrosło. Możliwe więc – choć mimo wszystko mało prawdopodobne – iż Trump nie tylko zwycięży, ale wręcz zdobędzie większość wśród wyborców całego kraju, o ile, oczywiście, można zaufać sondażom. A tym kategorycznie wierzyć nie można. Same sondażownie to przyznają – w dobie Trumpa zwyczajnie nie potrafią odczytać opinii publicznej.

Oczywiście, rozumiemy, iż większość z nich jest stronnicza, ale choćby nie o to chodzi – co innego „naginać” fakty aby pomóc zwyciężyć swemu kandydatowi, a co innego gdy po prostu nie da się tych faktów ustalić. Skuteczne sondaże zawsze polegały na tym, iż losowo wybrany z puli respondent szczerze odpowie na pytania. Co jednak, gdy zmiany technologiczne sprawiły, iż istnieją znaczne grupy wyborców, do których nie da się dotrzeć, bo nie mają telefonów stacjonarnych, bo automatycznie odrzucają nieznane połączenia w komórce i również dlatego, iż nie ufając już mediom oraz sondażowniom, zwyczajnie odmawiają rozmowy albo wprost kłamią? Błędy w ankietach stały się normą, a rozpoznanie i skorygowanie tych pomyłek jest autentycznie trudne. Co ciekawe, wybory uzupełniające z 2022 roku pokazały, iż błąd nie dotyczy tylko antysystemowych wyborców, zwykle skłaniających się ku Trumpowi – wówczas bowiem wyszło na jaw, iż to sondaże dające zwycięstwo Republikanom były w błędzie. O wyniku wyborów zadecydowały zaś masy niezrzeszonych wyborców, których nie interesują ankiety, i którzy jednak ostatecznie zagłosowali za Demokratami.

Nie wiemy więc, jaki jest faktyczny „stan gry”. Wiemy natomiast jedno – amerykański establishment jest absolutnie zdeterminowany aby Trumpa raz a dobrze pokonać. Oszczędzę już streszczania tych wszystkich zarzutów, formalnych oskarżeń, które po drodze stawiano byłemu prezydentowi. Oszczędzę przytaczania całej tej retoryki. Zadam natomiast proste pytanie: czy ktokolwiek myśli, iż ludzie, którzy za tymi oskarżeniami stali, zamierzają ot tak, po prostu, oddać władzę Trumpowi, gdyby ten zdobył większość w wyborach? Czy zamierzają mu w ogóle pozwolić zdobyć większość, gdy po poprzednich wyborach z 2020 r., sami chwalili się na łamach Time Magazine tymi wszystkimi działaniami przeprowadzonymi aby „wzmocnić wybory”? Czy mam sięgać dalej i przypominać o wewnętrznych „grach wojennych”, które Demokraci przeprowadzali przed tamtymi wyborami, analizując co mogą zrobić w wypadku, gdyby jednak Trumpowi udało się zdobyć wystarczająco wiele głosów? W grach tych poruszano choćby wariant ogłoszenia secesji – choć więc były to czyste spekulacje, sam fakt ten mówi nam, iż to nie są przelewki. Dziś słyszymy różne „dziwne” wieści ze Stanów – o podpalaniu urn wyborczych (pełnych wypełnionych kart, bo wczesne głosowanie już trwa), o rejestrowaniu cudzoziemców, o walce aby tychże cudzoziemców wycinać z list i o próbach rządu federalnego, by te czystki blokować. Wiele innych takich wieści można wskazać – może niektóre są fałszywe, może część to tylko pogłoski, ale czy wszystkie? Walka już trwa, i choć ostatecznie tego typu „sztuczki” nie mogą pokonać kandydata, który miałby miażdżącą większość, to przecież w sytuacji, gdzie zwycięstwo może zależeć od kilkudziesięciu tysięcy głosów w kilku stanach, wszystko jest możliwe.

Trump może wygrać, ale przez cały czas „musi zginąć”

Prawie dwa lata temu, gdy stawało się jasne, iż Trump będzie ponownie kandydatem; iż żaden inny Republikanin nie wyszarpie mu tego przywileju, odbyliśmy na niniejszych łamach swego rodzaju dyskusję publicystyczną, w której moim ostatnim głosem był artykuł twierdzący iż Trump musi „zginąć” – iż amerykański establishment kategorycznie, absolutnie nie pozwoli mu na ponowne zwycięstwo. Nie chodziło rzecz jasna o to, iż Trumpa dosłownie ktoś zamorduje – choć jak widzimy, choćby takie działania ostatnio zostały podjęte. Chodziło właśnie o to, iż rządzący Demokraci, przy cichym wsparciu antytrumpowskiej frakcji wśród Republikanów, będą dążyć do tego, aby raz na zawsze zabić „populistyczny” ruch Trumpa – i iż to osiągną.

Dziś, jak widać, bynajmniej nie uważam, iż na pewno to osiągną przed wyborami. Ale to nie znaczy, iż w razie zwycięstwa Trumpa nastąpi kapitulacja. Że nagle Trump dostanie carte blanche aby przemieniać Amerykę. Mniejsza o to, czy jest do tego zdolny – zwyczajowo przypominam, iż co jak co, ale własnej kompetencji do dzierżenia władzy prezydenckiej w swej pierwszej kadencji nie wykazał. Ale dlaczego mieliby mu pomóc ci wszyscy, których on – z poparciem znacznej części narodu – chce zwalczać? Kto powiedział, iż ten sam establishment, który tak bardzo się oburzał zamieszkami 6 stycznia 2021 roku, nie skorzysta teraz z jakiejś innej możliwości zablokowania zatwierdzenia nieprzychylnego werdyktu wyborców? Czy Kamala Harris, wprost nazywająca Trumpa faszystą i dyktatorem, może w ogóle jeszcze stanąć przed kamerami i pogratulować mu zwycięstwa, uznając jego mandat demokratyczny? Przecież to byłby absurd. To co ma zrobić – wycofać się po wyborach z tej retoryki, zaśmiać się, jak to ma w zwyczaju i powiedzieć, iż przecież to tylko takie kampanijne gadanie? No, nie – są pewne działa, które raz wytoczone, nie mogą zejść z placu boju nieużyte. Ale również po stronie Trumpa, rzecz jasna, istnieje ogromna determinacja aby przeforsować swoje zwycięstwo; i – bądźmy szczerzy – gdyby dało się wygrać dzięki jakichś sztuczek prawnych, mimo braku większości elektorów, to owszem, Trump zrobiłby, co tylko się da.

Tak więc nie wiem, kto wygra. Wiem natomiast, iż niezależnie od nominalnego wyniku – który może choćby nie zostać ogłoszony w wieczór wyborczy, jak to dawniej zawsze bywało – walka będzie się toczyć dalej. A jeżeli Trump ostatecznie zostanie prezydentem, wówczas zacznie się batalia o jego obalenie. Pamiętajmy przy tym, iż wyniki wyborów prezydenckich nie muszą się pokrywać z wynikami głosowania do Kongresu – i może się okazać, iż zwycięzca, kimkolwiek by nie był, będzie miał związane ręce przez wrogą większość w legislaturze. Krótko mówiąc: obecne wybory raczej nie są tym przełomem, który przypieczętuje zwycięstwo jednej czy drugiej strony. Otwierają raczej drogę do dalszej, jeszcze bardziej zaognionej konfrontacji. Oderwany od rzeczywistości amerykański establishment ostatecznie musi przegrać w walce z narastającymi siłami dążącymi do głębokiej przebudowy niewydolnego już systemu. Wciąż natomiast nie uważam, iż kariera polityczna Trumpa dotrwa do tej chwili, a po ostatnich miesiącach nie zakładałbym się nawet, iż on sam nie straci życia.

A gdzieś tam, po drugiej stronie Pacyfiku i Atlantyku, sytuację uważnie obserwuje wiele państw. Wśród nich jest zarówno Rosja, jak i przede wszystkim – Chiny, zadające sobie pytanie, czy to już jest „ten moment”, czy jeszcze nie. Wspominałem już może, iż przyszły nazbyt interesujące czasy? No, tak, wspominałem. Niestety, w przeddzień wyborów – sytuacja bez zmian.

Jakub Majewski

Idź do oryginalnego materiału