Znów w chorych głowach ludzi decydujących o kształcie publicznej przestrzeni Wrocławia zrodził się pomysł na to, jak kolejny kawałek miasta zohydzić i uczynić go bardziej obcym jego mieszkańcom. Po kuriozach takich, jak przeforsowanie nazwy „Hala Stulecia”, czyli permanentnego oddawania tą nazwą czci pruskiemu triumfowi przede wszystkim nad Polską, bo chodzi przecież o ten pruski triumf, który w roku 1813 odebrał Polsce niepodległość, przyszła pora na Most Grunwaldzki.
Miejski konserwator zabytków wraz z władzami Wrocławia ubzdurali sobie, iż Most Grunwaldzki nie tylko powinien „odzyskać” kształt z pierwszych dekad swojego istnienia, ale iż powinny zostać na nim przywrócone pruskie ornamenty w rodzaju herbów Hohenzollernów oraz napisu: „Keiser Brucke”. Żałosne kocopały przez ich autorów szumnie nazwane „argumentami” smędzą o rzekomej „konieczności przywrócenia historycznego kształtu”. Przypomnijmy więc, jaka jest historyczna prawda i jakim państwom i jakim ludziom oddana ma być cześć drogą bardzo kosztownej rekonstrukcji czegoś, co w realiach całkowicie innych od dzisiejszych istniało sobie przez trzydzieści parę lat i czego szczęśliwie nie ma od lat ponad osiemdziesięciu.
Najbardziej znany wrocławski most został otwarty pod koniec roku 1910 z udziałem jego patrona – cesarza II Rzeszy Niemieckiej Wilhelma II Hohenzollerna. Właśnie jemu most ten został poświęcony, co miało wyraz w jego nazwie i kamiennych napisach, których brzmienie w języku polskim znaczyło, iż był to Most Cesarski. Wraz z końcem I wojny światowej cesarz Wilhelm przestał się jednak w Niemczech cieszyć popularnością. Powszechnie uznano go za głównego sprawcę wojny, która doprowadziła do wykrwawienia, spauperyzowania i zdegradowania Niemiec. Zdetronizowany i zagrożony aresztowaniem patron mostu zbiegł za granicę i nigdy już do swej ojczyzny nie powrócił. Tym bardziej, iż za oczywiste zbrodnie przed trybunałem międzynarodowym zamierzali go postawić również uczestnicy konferencji wersalskiej. Wilhelm II miał zresztą na sumieniu niewspółmiernie więcej. W Polsce znany był jako patron całego szeregu antypolskich prześladowań, włącznie z katowaniem dzieci wrześnieńskich i represjami wytaczanymi przeciw ich rodzicom. To pod rządami tego właśnie cesarza Niemcy dopuścili się też jednego z największych ludobójstw w dziejach, w wyniku którego życie straciły setki tysięcy mieszkańców Namibii. Niemcom po I wojnie światowej wystarczyły jednak ich własne cierpienia, których Wilhelm II był naczelnym sprawcą. Z tej przyczyny wrocławski Most Cesarski od roku 1919 znany był pod nazwą (tłumacząc na język polski): Most Wolności. Nazwę pierwotną przywrócono dopiero po dojściu do władzy Adolfa Hitlera. Długo jednak z tą nazwą i w ówczesnym kształcie most ten nie przetrwał. Na początku roku 1945, w związku z budową, kosztem setek kamienic i kilku kościołów, lotniska w sercu miasta – obniżone zostały pylony mostu. Wieżyczki, kopuły wraz z większością wyżej umieszczonych elementów mogły przeszkadzać lądującym i startującym samolotom, więc zostały usunięte przez samych Niemców. Nie jest jasne, czy to wtedy zniknęły także kamienne napisy „Kaiser Brucke”. Wiadomo natomiast, iż most bardzo poważnie ucierpiał skutkiem bombardowań i ostrzałów artyleryjskich. Jego powojenna odbudowa dokonana była dużym trudem i była znaczącym sukcesem polskich inżynierów. W jej trakcie zrezygnowano z odtwarzania tego, co zamierza się przywrócić dzisiaj – z wielkich kamiennych dekoracji stanowiących ideową manifestację niemieckiego imperializmu. Dekoracje te w sposób jednoznaczny stanowiły rodzaj wielkich pomników zarówno niemieckiej hegemonii, tradycji rodu Hohenzollernów i samej postaci cesarza Wilhelma II. Odbudowany po wojnie most otrzymał nazwę Most Grunwaldzki. Najprawdopodobniej autorem pomysłu nadania mu takiego imienia był wybitny językoznawca prof. Stanisław Rospond, główny ekspert komisji zajmującej się nazewnictwem miejscowości Dolnego Śląska. Most Grunwaldzki, długo otoczony ruinami miasta, stał się też najważniejszym symbolem powojennej odbudowy Wrocławia. Symbolem może trochę nieadekwatnym, gdyż na tle całych dzielnic, których nie odbudowywano bardzo długo, ten most był przykładem rekonstrukcyjnego majstersztyku – przywróceniem do pełnego użytkowania skomplikowanego obiektu inżynierskiego, który kilka brakowało a całkowicie by się zawalił. Pozbawiony (i skutkiem celowych działań samych Niemców i zniszczeń wojennych) niemieckiej symboliki stał się w swoim ideowym kształcie obiektem całkowicie neutralnym. A zarazem – po prostu nieskończenie ładniejszym od kształtu, w jakim trwał on w pierwszych dekadach swojego istnienia. Czyli kształtu wręcz napastliwie ideologicznego, atakującego swą imperialno – niemiecką wymową.
Z jakich przyczyn komuś strzeliło teraz do głowy, żeby na Moście Grunwaldzkim przywracać jakże ohydną, jakże nam obcą i po prostu – jednoznacznie Polsce i Polakom wrogą ideową treść? Jak można było wpaść na pomysł, by w sercu polskiego miasta umieścić napis oddający cześć jednemu z najbardziej zapiekłych wrogów Polski i Polaków? Między bajki włóżmy bzdury o jakiejś „konieczności przywracania historycznego charakteru”. We Wrocławiu roi się od niewspółmiernie ważniejszych zabytków, które powinny „odzyskać historyczny charakter”. Wymieńmy chociaż ciągły brak hełmów na kościele św. Marii Magdaleny. Dla takiego „przywrócenia stanu historycznego” nie trzeba, jak w przypadku Mostu Grunwaldzkiego, niszczyć tego, co jest. Nie chodzi też w tym przypadku o przywrócenie czegoś, co było trwającym parę dziesięcioleci epizodem z XX wieku, ale o hełmy, które górowały nad wrocławskim Starym Miastem przez kilka stuleci! Dlaczego ktoś uparł się, by świetnie wpisany we wrocławski pejzaż Most Grunwaldzki, drogą kosztownych rekonstrukcji, zamienić w ohydę pruskiego Kaiser Brucke? Powiedzmy sobie jasno, iż wszystkie intencje, jakie mogą stać za tak nikczemnym pomysłem są dla autorów tej podłej koncepcji tylko i wyłącznie – dyskwalifikujące.
Artur Adamski