Izrael, Iran i Biden jako kaczka-nielotka, czyli idą „ciekawe czasy”

1 miesiąc temu

W chwili, gdy piszę te słowa, jeszcze się „nic” nie dzieje. Izrael uderzył na Hezbollah i Liban, oraz na Hamas i Iran – ale ponieważ jeszcze nie było odpowiedzi, to „nic” się nie dzieje. Być może zmieni się to zanim artykuł ten zdąży się ukazać, być może będzie to kilka jeszcze dni. Być może choćby nie zauważymy, bo może inny kryzys wybuchnie w innej części świata, odrywając naszą uwagę. Zmiana prezydenta globalnego mocarstwa to zawsze newralgiczny czas, ale mam obawy, iż w tym 2024 roku będzie się działo znacznie więcej niż zwykle.

Amerykanie mają określenie: lame duck presidency – dosłownie prezydentura kulawej kaczki, choć może bardziej dobitnym tłumaczeniem byłoby prezydentura kaczki-nielotki. O to bowiem chodzi: prezydent, dobijający do końca swej kadencji, gdy wiadomo, iż nie zostanie ponownie wybrany, staje się niezdolny do najbardziej choćby podstawowych działań. Nie było jeszcze wyborów, następcy jeszcze nie wybrano, ale wiadomo już iż jego czas się kończy: toteż jego władza zostaje drastycznie okrojona, nie przez prawo, a przez ludzką naturę. Skoro bowiem zaraz już go nie będzie, to nie może też wyciągnąć żadnych konsekwencji wobec tych, którzy zignorują jego polecenia. Rozmaici sekretarze – po polsku ministrowie – bardziej teraz myślą o swojej przyszłości i słupkach sondażowych niż o poleceniach szefa. Kongresmeni i senatorzy poświęcają się kampaniom wyborczym, i choćby na politykę międzynarodową patrzą przez pryzmat lokalnych sondaży. I wreszcie, przywódcy obcych państw korzystają z okazji, aby osiągać swoje cele bez obaw natychmiastowej reakcji. choćby sojusznicy wiedzą, iż to jest moment, kiedy wreszcie można przestać się usłużnie kłaniać hegemonowi, i bezczelnie wymuszać ustępstwa w zamian za poparcie polityczne dla tej czy innej frakcji w wyborach. jeżeli doskonale rozumieją to zaś państwa-sojusznicy zwykle ulegli, tym bardziej rozumieją to, i korzystają z tych mechanizmów, sojusznicy teoretyczni, krnąbrni, którzy choćby na co dzień raczej wykorzystują cynicznie poparcie Ameryki niż z nią współpracują – a co dopiero teraz!

Bliskowschodnie intrygi

Jak pokazały ostatnie dni, i jak obawiam się, iż pokażą kolejne tygodnie, pierwszy za testowanie limitów zabrał się Izrael, i zrobił to z typową „gracją” do jakiej władze tego państwa zdążyły nas już w ostatnich latach przyzwyczaić. Od blisko bodaj dwóch dekad, jednym z kluczowych tematów w izraelskiej polityce jest groźba pozyskania przez Iran broni atomowej. Trudno zaprzeczyć, iż konsekwencje tego mogłyby być nieprzewidywalne, o ile bowiem Iran w tej chwili zastrzega bardzo publicznie iż przynajmniej ofensywne użycie broni atomowej w interpretacji irańskiego kleru byłoby zgoła „nieislamskie”, o tyle wiadomo iż Islam nie ma w gruncie rzeczy stałej doktryny, a skoro inne państwa islamskie jak chociażby Pakistan potrafią sobie uzasadnić użycie takiej broni, to Iran też mógłby się okazać w przyszłości bardziej… elastyczny. choćby zresztą, jeżeli Iran krygowałby się z użyciem takiej broni, to jednak z perspektywy Izraela samo posiadanie broni atomowej przez Persów drastycznie zmieniłoby równowagę na Bliskim Wschodzie.

Nic dziwnego, iż od wielu lat, Izrael zastanawia się jak „prewencyjnie” uderzyć na Iran i wyeliminować zagrożenie zanim zaistnieje. Jednak Izrael nie dysponuje aż tak potężnym lotnictwem o zasięgu strategicznym, aby przeprowadzić skuteczne uderzenie bez wsparcia sojusznika – toteż regularnie prosił, nalegał, błagał, czy to ustami własnych polityków, czy też amerykańskich, suto nagradzanych przez potężne izraelskie lobby w Stanach, aby zgodzili się na udział w awanturze. Próżne były te prośby – Amerykanie zdążyli w Iraku i Afganistanie zrozumieć, iż na Bliskim Wschodzie choćby wojna z państwami znacznie słabszymi i mniejszymi niż Iran niesie ze sobą bolesne i długoletnie konsekwencje. Co dopiero zaś Iran – równie górzysty jak Afganistan, ale z populacją większą niż Afganistan i Irak razem wzięte, ze stosunkowo silnym wojskiem, i narodem który może i nie kocha władz swej islamskiej republiki, może i skrycie marzy o powrocie pięknych, i wcale nie tak odległych czasów cesarstwa, ale jednak nastawiony patriotycznie i gotowy do powstania w obronie swojej – nielubianej, ale swojej – władzy.

Nie mogąc wyprosić wojny, Izrael raz po raz – zwłaszcza już za rządów premiera Beniamina Netanjahu – zaczął więc kombinować jak Amerykę do takiej wojny wciągnąć. Wiedząc iż amerykańska opinia publiczna jest im przychylna – ciężko wszak nad tym pracowano przez długie dekady – Izrael uznał iż w przypadku mocnego uderzenia ze strony Iranu, amerykański establishment z poparciem większości narodu weźmie udział w odwecie. Trzeba było tylko sprokurować takie mocne irańskie uderzenie. Nie udało się to w kwietniu tego roku – atakując ambasadę Iranu, Izrael ewidentnie chciał sprowokować Iran, ale nie odniósł sukcesu. Persowie bowiem odegrali teatrzyk, odpowiadając wielką falą rakiet i dronów, ale – sami bynajmniej nie paląc się do wojny – zadbali, by zawczasu uprzedzić Amerykę, i tak rozegrać uderzenie, aby mieć pewność iż cały atak zostanie przechwycony w powietrzu bez strat w Izraelu. Tak też się stało, a prezydent Biden wprost zmusił Netanjahu aby ten dał sobie spokój. Zaledwie cztery miesiące później jednak, mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją – powtórką, ale dużo groźniejszą.

Izrael mówi „sprawdzam”

Oto bowiem prezydent Biden został zmuszony do wycofania się z wyborów – nie będzie dla niego re-elekcji. Choć w jego zastępstwie kandyduje wiceprezydent Harris – a więc, w przypadku jej zwycięstwa, w jakimś stopniu ciągłość administracji zostanie zachowana – to jednak z dnia na dzień Biden stał się właśnie klasycznym lame duck, na którego już nie trzeba zwracać uwagi choćby abstrahując od jego stanu zdrowia. Harris natomiast, nieraz wykazała się brakiem zrozumienia dla spraw międzynarodowych, a do tego, w chwili, gdy sondaże bynajmniej nie gwarantują jej zwycięstwa, nie stać ją na to, aby urazić izraelskie lobby.

Niewątpliwie, gdy premier Netanjahu niedawny przemawiał do amerykańskiego kongresu – nagrodzony wielokrotnymi owacjami, przekraczającymi najbardziej wiernopoddańcze hołdy jakie w Polsce oddaje się amerykańskim prezydentom – przy okazji musiał spotkać się też z administracją Bidena, i w zaciszu gabinetu usłyszeć surowy przykaz: żadnej wojny z Iranem, a wojna w Gazie ma być wyciszona, aby nie generować podziałów wśród wyborców Partii Demokratycznej, wśród których jest pokaźna arabska mniejszość i ogólnie bardziej pro-palestyńskie nastroje niż wśród jej polityków. Musiał to usłyszeć – i potraktować jak powietrze, gdyż zaledwie kilka dni później, doszło do podwójnego zamachu: w Libanie Izrael zabił przywódcę paramilitarnej grupy Hezbollah, a w Iranie uderzył na politycznego lidera Hamasu, Isma’ila Hanijję. Zwłaszcza w tym drugim przypadku, ostentacja prowokacji zapiera dech – jeżeli bowiem Izrael chciał zabić tego człowieka, mógł dokonać tego skrytobójczo w dowolnym momencie w jego domu w Katarze. Tymczasem, wyczekano na moment, gdy Hanijja przybył do Iranu na inaugurację nowego prezydenta tegoż państwa – i zabito go ładunkiem wybuchowym w samym sercu Teheranu, tak aby nikt nie miał cienia wątpliwości kto za tym stoi, i aby jak najmocniej ugodzić perską dumę.

Atak, który pokazał, iż Iran nie może zagwarantować swoim gościom bezpieczeństwa choćby we własnej stolicy nie może oczywiście pozostać bez odpowiedzi – o czym władze Izraela doskonale zdawały sobie sprawę. Trudno nie sądzić, iż dosłownie o to chodzi, aby wymusić na Iranie kontr-uderzenie, które z kolei da Izraelowi przyczynek do domagania się jeszcze większego odwetu przy bezpośrednim udziale Ameryki. Jest to zarazem sroga próba dla amerykańskiej administracji, stojącej w tej chwili w rozkroku między starym a nowym. Z jednej strony prezydent Biden, na tyle na ile pozostaje przytomny, z pewnością wolałby uniknąć tej wojny, a jako bardzo jednak doświadczony polityk, znalazłby sposób na ukrócenie działań Netanjahu, gdyby po pierwsze… był w ogóle świadomy, czego dziś nie możemy być pewni, i po drugie, gdyby realnie wciąż dysponował władzą. Z drugiej zaś, Kamala Harris, która wprawdzie jest świadoma – przynajmniej tyle – i niewątpliwie jej współpracownicy już wytłumaczyli jej jak wielką katastrofą grozi obecna sytuacja, ale przecież jako wiceprezydent nie dysponuje jeszcze żadną władzą, i co gorsza, nie może być pewna elekcji, której w równym stopniu może zagrażać wybuch kolejnej wojny, jak też zniechęcenie izraelskiego lobby.

Gdzie wybuchnie kolejny kryzys?

Ale… drodzy czytelnicy, wbrew pozorom to nie jest artykuł o możliwej kolejnej wojnie na Bliskim Wschodzie, choć niewątpliwie należy się gorliwie modlić, aby do niej nie doszło. Chodzi tu o coś więcej: o to, abyśmy się przygotowali na nie dni i nie tygodnie, ale miesiące niespodzianek o podobnej skali, i podobnie groźnych. Niepewność wokół słabnącego, ale wciąż dominującego mocarstwa będzie trwała co najmniej do wyborów w listopadzie – a być może aż do inauguracji kolejnego prezydenta, kimkolwiek nie będzie, w styczniu przyszłego roku. Przez cały ten czas, różne ogony będą usiłowały machać psem, i różne pchły będą tegoż psa usiłowały podgryzać – a może i coś więcej niż tylko pchły. Największą – szczęśliwie, mimo wszystko najmniej prawdopodobną – potencjalną niespodzianką byłaby chińska blokada (raczej jeszcze nie inwazja) Tajwanu. Jednak możliwości jest wiele. O ile zamieszki, które właśnie obaliły rząd w Bangladeszu raczej są sprawą czysto lokalną, bez związków z jakimikolwiek zagranicznymi graczami, o tyle warto pamiętać, iż w pobliskim Pakistanie obecny rząd powstał za wyraźną zachętą Ameryki, i można sobie wyobrazić iż gdy mocarstwo odwróci wzrok, inne siły mogłyby zachęcić Pakistańczyków do pójścia w ślad za Bangladeszem. Oczywiście niepewność co do następnego prezydenta i stosunkowa bezsilność dogorywającej administracji amerykańskiej będzie również mobilizować Rosjan do tym intensywniejszych działań na ukraińskim froncie, a także na różnych, pomniejszych frontach cichej wojny o wpływy w Afryce. Państwa europejskie tymczasem odchodzą od zmysłów, nie wiedząc jak przygotować się na przyjście znienawidzonego przez elity Trumpa, nie urażając jednocześnie obecnej – i być może przyszłej – administracji.

Do tego wszystkiego, dochodzi jeszcze kulminacja kilku kryzysów, która nie ma związku z obecnym stanem amerykańskiej administracji, tylko ogólną sytuacją – choć niekiedy, wynikającą z działań lub zaniedbań bądź to polityków amerykańskich, bądź ich sojuszników. Bangladesz – na którym mogą skorzystać Chiny – to jedno. Zamieszki w Wielkiej Brytanii – tam jest zdecydowanie potencjał na większy kryzys, choć z tymi zapowiedziami „wojny domowej” to bym nie przesadzał – to drugie. Wreszcie, amerykańska gospodarka, której gorsze niż zwykle wskaźniki właśnie przyczyniły się do mocnego tąpnięcia na giełdach.

Wybory w wiodącym mocarstwie świata zawsze były źródłem pewnych niepokojów, czasem, gdy wzrok amerykańskich władz skupia się na sprawach wewnętrznych, nieraz w sprawach zagranicznych podejmując decyzje popularne w krótkim terminie, ale szkodliwe na dłuższą metę. Tym razem jednak może być znacznie ostrzej, bo oto słaby, zniedołężniały prezydent staje się kulawą kaczką już pod koniec lipca, gdy jeszcze przez ponad trzy miesiące nie wyłoni się nowy prezydent, a władzę obejmie faktycznie dopiero w styczniu. Niestety, ten długi okres przejściowy nie zapowiada się spokojnie.

Jakub Majewski

Idź do oryginalnego materiału