Mija dwunasty miesiąc władzy lewicowych liberałów. „Uśmiechnięta koalicja” wlecze się jeszcze na oparach paliwa „antypisu”. Społeczeństwo coraz trudniej jednak wybacza jej jałowość, szamotaninę i zarządzanie metodą prowizorycznych kompromisów. W powietrzu czuć nadchodzący przełom. Kolejni obserwatorzy wierzą, iż czasy rządu w obecnej formie dobiegają końca i któryś z jego członów musi zostać skanibalizowany.
Fakt, iż obecny obóz władzy mieści w sobie zarówno „chłopskiego konserwatystę” Marka Sawickiego, jak i infantylnego neopoganina Marcina Józefaciuka, to symbol targających nią wewnętrznych sprzeczności. To, co przed rokiem niektórym wyborcom mogło wydać się wyrazem solidarności w walce z „pisowską sepsą”, dziś objawia swoje konsekwencje. Nie można obrać jednego kierunku rozwoju Polski przy tak daleko idącym rozstrzale programowo-ideologicznym. Niemoc i bezruch trzeba więc skrywać pod manifestacjami siły – najlepiej wobec tych, za którymi (zdaniem władzy) społeczeństwo się nie ujmie.
Stracone złudzenia symetrystów
Roztaczana przez tzw. siły demokratyczne kampanijna obietnica narodowego pojednania została negatywnie zweryfikowana już niecały miesiąc po objęciu rządów przez Tuska. Styczniowy „Marsz wolnych Polaków” zorganizowany przez środowiska życzliwe obozowi poprzedniej władzy, pomimo fatalnych warunków pogodowych przyciągnął co najmniej sto kilkadziesiąt tysięcy uczestników sprzeciwiających się kontrowersyjnym aresztowaniom oraz bezprawnemu przejmowaniu instytucji publicznych. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nieśmiałe wyrazy życzliwości i zrozumienia nie padały również ze strony części umiarkowanych przeciwników PiS. Komentariat ideowo, a nie tylko pragmatycznie „praworządnościowy” półgębkiem narzekał, iż „nie tak to miało wyglądać”. Niektórzy zwolennicy Konfederacji widzieli zaś w autokratycznych zapędach Tuska zapowiedź represji wymierzonych w ich partię oraz niezależne media.
Było to jednak tylko preludium przed protestami oddolnie zorganizowanych grup społecznych, walczących o swoje podstawowe interesy. W marcu tego roku w Warszawie protestowali rolnicy. Rząd użył nielegalnie zmajstrowanego parasola medialnego, by przedstawić manifestantów jako awanturników oraz (co szczególnie godne potępienia) popleczników Putina. Brutalna pacyfikacja ludzi walczących o możliwość zabrania głosu w debacie publicznej przypomniała autokratyczne oblicze Tuska z czasów „pałowania” Marszu Niepodległości i nasyłania służb na nieposłuszne redakcje. Zafałszowanie medialne zajść w Warszawie sięgnęło tego poziomu, iż więcej kolumn i czasu antenowego poświęcano zdziesiątkowanemu protestowi strajku „kobiet”; strajku, który zmobilizował może kilkaset osób. Niesione na sztandarach przez obóz demoliberalny slogany wolności mediów, pluralizmu etc. okazały się oszustwem wyborczym, a mające zachować ich pozory spotkania Tuska z „koncesjonowanymi” rolnikami potęgowały lichość i tak już tępej propagandy.
Niedługo później okazało się, iż grupy społeczne, które za rządów PiS organizowały się w oporze przeciwko ówczesnej władzy przy wsparciu KO, również publicznie wyrażały swoje niezadowolenie. Przykładem były liczne lokalne akcje (m.in. w postaci „strajków włoskich”) nauczycieli, górników, a także trwające do dziś protesty opiekunów osób niepełnosprawnych. Podobnie oszukane poczuły się pielęgniarki, które niegdyś tzw. opozycja demokratyczna częstowała hamburgerami, a także – obietnicami podwyżek i poprawy warunków pracy; te same kobiety dziś znów przychodzą pod Sejm, wznosząc jeszcze bardziej nasycone desperacją hasła. Dodajmy do tego (częściowo już realizowaną) zapowiedź masowych zwolnień przez Pocztę Polską oraz batalię prowadzoną przez zagrożonych pracowników PKP Cargo, przy wielkiej niechęci dialogu ze strony rządu.
Jak widać, „podatek od ocalonej demokracji” zapłaciły przede wszystkim te uboższe i bardziej zależne warstwy społeczne, za którymi nie ujęła się tkwiąca w liberalnej paszczy sejmowa Lewica. Co więcej – owa „lewica” okazała się dużo bardziej przeżarta liberalizmem niż współczesna prawica – Włodzimierz Czarzasty krytykujący świadczenia socjalne, Magdalena Biejat kwestionująca płace minimalne, i (jako wisienka na torcie) Andrzej Szejna wychwalający lichwiarskie „chwilówki” to najdobitniejsze świadectwa upadku idei lewicowej w polityce ekonomicznej. Z kolei wszystkie postulaty, jakie lewicy udało się „przeforsować”, były pyrrusowymi zwycięstwami okupionymi większymi ustępstwami wobec liberałów na innych polach. Coraz bardziej wyczuwa to lewicowy elektorat, zapowiadający antyliberalną „schizmę”, a w siłę rośnie nurt „libkosceptycznego” alt-leftu, którego twarzą stała się posłanka Paulina Matysiak.
Postępy rewolucji czy zdradzona rewolucja?
Wspomniany rozstrzał programowy koalicji utrudnił też Tuskowi uczynienie z Polski zapowiadanego w exposé „modelowego państwa Unii Europejskiej” pod względem kulturowym. Od pierwszych miesięcy rządów co gorliwsi zwolennicy Lewicy zapowiadali „rozkułaczanie” niechętnych reformom pro-aborcyjnym działaczy PSL-u. Szymon Hołownia lawirował zaś, szukając formuły, by jawne zabijanie dzieci nienarodzonych zastąpić ich klinicznym skrytobójstwem. Pomimo poparcia przez ugrupowanie Hołowni dekryminalizacji aborcji, projekt ten nie przeszedł w Sejmie, więc władza wpadła na inny pomysł – uczynienia ustawodawstwa antyaborcyjnego prawem martwym. Dopięto swego poprzez wytyczne Ministerstwa Zdrowia, w świetle których wystarczy „skręcona” opinia od psychiatry, by dzieciobójstwo mogło być dokonane w obliczu prawa. Nie byłoby to możliwe bez puszczenia do aborterek oka, iż takim podejrzanym sprawom władze nie będą się zanadto przyglądały. Takie rozwiązanie wciąż nie satysfakcjonuje postępowców – wstydliwe mordowanie dzieci nienarodzonych po kątach i na „lewy papier” uważają oni za formę upokorzenia; wszak mordowanie najmłodszych to „prawo człowieka”, i powinno odbywać się na skinienie palcem zainteresowanej, która nie powinna się ze swojej woli nikomu tłumaczyć. Żądza krwi nie została zatem nasycona, a co najwyżej chwilowo stłumiona, i należy spodziewać się, iż liberalny Baal zapragnie jej kolejnej daniny.
Wskutek oporu „reakcyjnego” PSL-u oraz prezydenta Andrzeja Dudy, Tusk ciągle nie może posunąć naprzód sprawy instytucjonalizacji dewiacyjnych praktyk seksualnych. W zamian pozwolił lewicy zabrać się za normalizację dewiacji w świadomości najmłodszych Polaków. Obejmująca tę kwestię seks-edukacja zostanie zaimplementowana w obowiązkowym przedmiocie szkolnym noszącym podstępną nazwę „edukacja zdrowotna”. Po rozporządzeniu MEN dotyczącym programu nauczania, możemy zauważyć, iż filozofia wychowania do życia w rodzinie, zastąpiona zostanie wychowaniem do życia jakiegokolwiek, w którym wszystko zostaje zrównane ze wszystkim. Indoktrynacja demoliberalna na polu instytucji kulturowych będzie uzupełniona o indoktrynację polityczną na zajęciach z tzw. edukacji obywatelskiej. Front walki ze szkolną katechezą również uczynił pewne postępy – od przyszłego roku obecna będzie tylko jedna lekcja religii tygodniowo. Lewica oczywiście liczyła na więcej, ale Tusk wie, iż nie należy zanadto przekraczać progu drażliwości katolickiego wyborcy i, w tego typu sprawach pośpiech nie jest wskazany.
Odpowiadając na postawione wcześniej pytanie – rewolucja kulturowa, wbrew temu, co mówią niecierpliwi radykałowie, wcale nie została zdradzona, a jedynie pragmatycznie przestawiona w tryb pełzający…. do czasu zwycięstwa Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich oraz wchłonięcia (przynajmniej części) Trzeciej Drogi.
Wielkie ostudzanie
Tusk przybył do Polski z misją przygotowania lokalnego podglebia do planowanych przez eurokrację reform traktatowych. Ostudzanie uczuć narodowych młodych Polaków rękami Barbary Nowackiej (antynarodowa reforma edukacji), „aktualizowanie” pojęcia niepodległości przez pro-rządowe media, przekupywanie społeczeństwa pieniędzmi płynącymi z unijnego skarbca, a także stawianie fałszywych alternatywnych w rodzaju: „albo pogłębiona integracja, albo ryzyko rosyjskiej inwazji” mają urabiać i dezinformować Polaków, aby w momencie forsowania wspomnianych reform traktatowych (najpewniej za rok do dwóch lat) zanadto nie oponowali. Wiedziony poczuciem swej europejskiej misji Tusk zdaje sobie sprawę, iż w tych sprawach należy działać powoli i nie wciskać zbyt mocno pedału gazu, by niepotrzebnie nie alarmować społeczeństwa. Próbują to czynić patriotyczne i chrześcijańskie podmioty trzeciosektorowe, którym rząd stara się rzucać pod nogi kolejne kłody.
Elementem studzenia uczuć narodowych jest również rezygnacja z aspiracyjnych projektów, które budzą w Polakach nadzieję na doszlusowanie poziomem rozwoju do państw Zachodu. Nie należy pobudzać dumy z własnego kraju „gigantomanią” CPK, którego sabotowaniem Tusk wraz ze sprawdzonym w boju Maciejem Laskiem zajmuje się już od wielu miesięcy. Biorąc pod uwagę oczywisty populizm Tuska, czynnikiem, który powstrzymuje go przed realizacją popularnego społecznie projektu, nie jest żaden ideowy liberalizm gospodarczy, a walka z patriotyzmem, który przez powodzenie takich przedsięwzięć mógłby wzrastać, będąc zawalidrogą do projektu centralizacji unijnej. W sferze marketingu politycznego wszystkie te posunięcia czynione są oczywiście w biało-czerwonych dekoracjach, w otoczeniu osób przywdzianych w oryginalne stroje ludowe, przy pustych patriotycznopodobnych frazesach rodem z przemówień Władysława Gomułki. W kampanii wyborczej w 2023 roku to zadziałało. Czy zadziała również teraz?
Rozliczenie i samorozliczenie
Maskowanie niewydolności władzy pretekstami „rozliczenia PiS” oraz gwałtem zadawanym rozlicznym kozłom ofiarnym, nie może trwać wiecznie. Zniecierpliwienie i spadające poparcie pokazują, iż taka formuła rządzenia już się wyczerpała i potrzeba nowego pomysłu. Ten z kolei nie może zostać wygenerowany wskutek ideowych niespójności oraz sprzecznych interesów wewnątrz koalicji. Przed Tuskiem więc trudne zadanie, być może wymagajace wykreowania stanu wyjątkowego, w którym nie będzie musiał przejmować się choćby pozorami przestrzegania obowiązującego prawa. Być może kolejny rok jego władzy będzie testem determinacji tej części społeczeństwa, która nie życzy sobie rewolucji czynionej przez autokratyczną liberalną władzę.
Ludwik Pęzioł