Imigracji blaski i cienie

1 rok temu

Imigracja to temat nośny, ostatnio znów podniesiony w tzw. „debacie publicznej”. Ludzie zmieniają miejsca zamieszkania z różnych powodów, choć najbardziej oczywiste nasuwają się same. Imigracja wpływa na obie strony, gości i gospodarzy. Politycy próbują tym tematem zyskiwać na popularności, pracodawcy szukają pracowników, obcokrajowcy pracy, a uchodźcy schronienia. Temat można omówić bardzo szeroko i skupić się nad każdym z zagadnień, liczbie przyjmowanych „gości”, warunkach jakie muszą spełniać, o długofalowych skutkach masowej imigracji, ale też historiach pojedynczych ludzi. Ja sam tutaj potraktuje pewne tematy pobieżnie, a na innych się zatrzymam.

Ostatnie wydarzenia we Francji po zastrzeleniu przez policjanta młodego Araba i zamieszki niemal żywcem wyjęte z tych związanych ze śmiercią George’a Floyda w USA, przypomniały wielu publicystom, iż temat masowej imigracji, asymilacji i problemów społeczeństw wielokulturowych nie opuści nas, a od czasu do czasu znajdzie się powód, żeby o tym mówić więcej, bo wydarzy się coś co rozgrzeje opinię publiczną. Dodatkowo pojawił się temat relokacji imigrantów między państwami UE i kar za ich nieprzyjmowanie. Rząd ma więc swoją okazję do kolejnego „wymachiwania szabelką” i mobilizacji elektoratu. Trzeci temat to rozporządzenie o wizach i pozwoleniach na pracę dla obywateli państw na wschodzie, w dużej części muzułmańskich. Tutaj rząd musiał wycofać się z procedowania rozporządzenia i tym razem to opozycja miała paliwo, mogąc pokazać, iż to PiS ściąga tu muzułmanów tysiącami, jednocześnie krzycząc, iż nie przyjmie niższych liczb ludzi z nakazu UE.

Abstrahując już od tego, kto tę krytykę wygłasza (a są to przecież również politycy, którzy zawsze imigrację popierali), należy wspomnieć, iż ściągani przez rząd obcokrajowcy rzeczywiście przyjeżdżają tu do pracy – na wniosek pracodawców. Nie znaczy to, iż popieram takie masowe napływy ludności, choćby sprawdzonych osób i choćby do określonej z góry pracy. Chodzi mi tylko o to, iż choćby jeżeli jest to nierozsądne na dłuższą metę, w jakimś stopniu broni się doraźnie interesami gospodarki czy pracodawców. A mój sprzeciw wobec takich metod ma charakter ogólny, a nie jednostkowy. Wyjaśnię to w toku dalszych rozważań. Dla przejrzystości, chciałem umieścić skutki imigracji w trzech kategoriach. Pierwsza to bezpieczeństwo. Druga – skład społeczeństwa. Trzecia – struktura rynku pracy.

Trzy skutki

Jeżeli chodzi o bezpieczeństwo, mam na myśli przede wszystkim wpływ imigracji zwłaszcza z dalszych nam kulturowo obszarów i państw islamskich. Problemy z integracją i poczucie przynależności do mniejszości skupionej we własnych dzielnicach/gettach lub w ramach religii, przy braku poczucia przynależności do społeczeństwa kraju osiedlenia, stanowią teraz problemy na przykład we Francji. Można też wspomnieć o problemach kobiet, gdy w kraju zaczyna przybywać imigrantów muzułmańskich. Można tutaj wymieniać przykłady, ale to nie bezpieczeństwo jest aspektem, któremu chciałbym poświęcić więcej miejsca.

Kwestia składu społeczeństwa też intuicyjnie omawia się pobieżnie sama. Wielu imigrantów, zwłaszcza muzułmańskich, którzy w perspektywie doprowadzają do sprowadzenia swojej rodziny, to też statystycznie dużo dzieci, które (zwłaszcza urodzone w kraju osiedlenia) mogą nabywać prawa polityczne. Znane są anegdoty, iż najczęściej nadawanym imieniem w Oslo jest Mohammed. Słyszałem o tym już jakieś dziesięć lat temu. Oczywiście należy się trochę uspokoić, imię Mohammed jest zdecydowanie popularniejsze dla chłopców z rodzin imigranckich niż przykładowo imię Anders czy Kristian dla rdzennych Norwegów. Zatem nie świadczy to o tym, iż rodzi się sumarycznie więcej dzieci z imigranckich rodzin muzułmańskich niż rodzin w rodzinach „autochtonów”. Jednak, o ile każdy z Mohammedów urodzonych w poprzednich latach będzie miał o dwoje dzieci więcej niż rodowity Norweg w jego wieku, to struktura pochodzeniowa społeczeństwa będzie się zmieniać na korzyść społeczności imigranckich. Abstrahując od islamu i Norwegii, gdybyśmy przyjęli, iż powiedzmy dwa miliony dorosłych Ukraińców dostaje w Polsce prawa wyborcze, można policzyć, iż przy 40 milionach wyborców (dla równego rachunku) stanowiliby 5% uprawnionych do głosowania. Przy „sprawiedliwym” podziale mandatów w sejmie, należałoby im się dwudziestu trzech posłów. Teoretycznie już przy takim wyniku, mogliby ich przedstawiciele wejść do koalicji rządzącej. A przecież można sobie w teorii wyobrazić lepszy wynik, gdyby mniejszość ukraińska była dobrze zorganizowana i wykazała się rekordową frekwencją. To oczywiście tylko intelektualne ćwiczenie, ale pokazuje, iż choćby formalne urzędy mogą przypaść obcokrajowcom jeżeli byłoby ich wystarczająco dużo. Długofalowe efekty niekontrolowanej imigracji, przy lekkomyślnym rozdawnictwie praw politycznych mogłyby doprowadzić do tego, iż goście nie mogliby być pomijani w decydowaniu o najważniejszych sprawach.

Kwestia rynku pracy interesuje mnie jednak najbardziej. Jego zmiana przez liczną imigrację nie jest czymś tak doniosłym jak zmiana ogólna składu społeczeństwa czy możliwość wchodzenia w skład rządu jawnej partii reprezentującej interes imigrantów przed rodzimymi obywatelami. Można powiedzieć, iż imigracja daje rynkowi pracy wiele pozytywów. Trudno nie zgodzić się z tym stwierdzeniem. Imigranci często pracują sumiennie, podejmują się prac, na których wykonywanie częściej brak chętnych, pracując legalnie płacą podatki i choćby przy bardzo oszczędnym życiu coś na miejscu wydają. Z punktu widzenia czystej ekonomii, nie widzę poważnych argumentów do ograniczania imigracji zarobkowej. Nie ma specjalnego znaczenia czy pracę wykona Polak, Ukrainiec czy Hindus. Praca jest wykonana, a podatki opłacone.

Tyle iż imigracja jest na tyle ważkim i złożonym zjawiskiem, iż traktowanie jej jako czynnika wyłącznie ekonomicznego, i oderwanego od innych realiów, tłumaczyłoby tylko wycinek rzeczywistości. Należałoby jednak postarać się wyjaśnić kwestię imigracji razem z jej wszystkimi przypadłościami i w możliwie realnych (i możliwych do ustalenia) okolicznościach.

Imigrant ekonomiczny to często człowiek, który przyjeżdża z biedniejszego kraju. Mówiąc niezbyt wyszukanymi słowami, nie wybrzydza, pracuje dużo i stara się nikomu nie podpaść. o ile ma kogoś na utrzymaniu w ojczyźnie często oszczędza ile może, mieszka z kolegami, czasem w zatłoczonych mieszkaniach. Stara się jak najwięcej pieniędzy wysłać do rodziny. Nie można mieć o to pretensji ani twierdzić, iż powinni więcej pieniędzy wydawać na miejscu. Podobnie zachowuje się polski imigrant w Anglii jak ukraiński w Polsce. Po ewentualnym ściągnięciu rodziny zmienia się styl życia. Emigrant, który przyjeżdża bez rodziny z jednej strony wypełnia może lukę na miejscu pracy, ale też nie wprowadza wielu pieniędzy na rynek kraju, w którym pracuje. To może jedyny i to słaby argument przeciwko imigracji patrząc na nią pod kątem czystej ekonomii.

Przeciwko licznej imigracji przemawia raczej kwestia bezpieczeństwa, możliwe problemy z asymilacją, tworzenie się gett czy zmiana struktury społeczeństwa, a nawet, długofalowo, możliwość dużego wpływu mniejszości na politykę państwa. Chciałbym przedstawić jednak argumenty przeciwko licznej imigracji z perspektywy państwa, które powinno w pierwszej kolejności dbać o swoich obywateli i rynku pracy, który nie będzie wrogi pracownikom.

Trójkąt pracy

Można powiedzieć, iż ludzie są egoistami i iż poszczególne „grupy” dbają o grupowy interes. Państwo (władza) chce wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy od podatników na utrzymanie swoich struktur. Pracodawcy chcą jak najmniej płacić pracownikom. Pracownicy chcą zarabiać jak najwięcej i możliwie pracować lekko. W tym „trójkącie” mamy do czynienia z różnymi interesami. Postaram się przedstawić swoją wizję tego, jak ten „trójkąt” mógłby funkcjonować możliwie najlepiej. Także w kontekście imigrantów, którzy “kradną pracę”.

Zacznijmy więc od tego wątku. Imigranci mogą być wybawieniem z punktu widzenia pracodawcy i nieuczciwą konkurencją na rynku pracy z perspektywy pracownika. Ciężko jednak nazwać imigranta “złodziejem miejsca pracy”. Załóżmy, iż przykładowy Ukrainiec w Polsce, na przykład zwany Sasza, zgadza się pracować za minimalną stawkę albo wręcz na warunkach, dzięki którym pominięty może zostać kodeks pracy i część obciążeń dla pracodawcy. W przeciwieństwie do Saszy, polski robotnik, dajmy na to Andrzej, wymaga umowy o pracę i stawki wyższej od minimalnej. Sasza otrzymuje pracę. Andrzej może mieć o to żal do pracodawcy i do Saszy, który został zatrudniony zamiast niego. Jednakże ciężko byłoby określić to jako „kradzież” stanowiska przez Saszę. On po prostu zadowolił się niższą pensją. Pracodawca podjął decyzję, kogo zatrudnić i ciężko mu się dziwić, iż kierował się niskimi kosztami pracy. Można więc powiedzieć, iż nikt nie jest winny tej sytuacji, ani Sasza, ani pracodawca. Może więc jednak państwo?

Państwo nakłada podatki na obywateli. Bez tego nie jest w stanie świadczyć usług publicznych. To oczywista oczywistość. Powinno też zarazem zadbać o swoich obywateli. A na tych składają się zarówno pracodawcy jak i pracownicy. Czysto teoretycznie i ogólnie rzecz biorąc, dbanie o pracodawców powinno prowadzić do tego, iż prowadzenie działalności jest opłacalne, przedsiębiorca nie jest zduszony biurokracją ani przesadnie wysokimi podatkami. Powinien mieć szansę rozwoju i godnego wynagradzania pracowników. Obniżenie kosztów pracy o niektóre składki, podatki itp. Dałoby możliwość przeznaczenia większych kwot na wynagrodzenia pracowników.

Możliwość, to oczywiście żadna pewność. Dbanie o pracownika powinno doprowadzić do tego, iż ten jest dobrze opłacany i pracując na pełen etat może godnie żyć. Wprowadzenie minimalnej pensji jest jakimś środkiem nacisku na pracodawcę, żeby nie płacił zbyt mało. Jednak naprawdę wysokie minimalne pensje mogłyby doprowadzić do problem różnych przedsiębiorców, którzy zaczęliby przechodzić do tzw. Szarej strefy i zatrudniać na „czarno”. choćby pracodawca o dobrych intencjach może nie udźwignąć zbyt wielu obciążeń. Z drugiej strony, niskie pensje minimalne (nie dające szansy na utrzymanie rodziny), które nie byłyby problemem dla pracodawcy, nie dadzą pracownikowi stabilności. A dopóki znajdzie się ktoś, kto przyjmie taką pensję, nie będzie powodu, żeby pracodawca ze swojej perspektywy przepłacał.

Problem jest więc złożony. Nadmierne koszty skłaniają przedsiębiorcę do kombinowania i wręcz łamania prawa. Niskie płace nie dają pracownikowi wystarczającego wynagrodzenia. Czy to „na czarno” czy przy niewysokich wymaganych prawnie pensjach, problem taniej konkurencji na rynku pracy nie rozwiąże się na korzyść przykładowego Andrzeja. Tańszy pracownik jak Sasza będzie zawsze miał przewagę. Dla uczciwości należy wspomnieć, iż taki Andrzej w, dajmy na to, Wielkiej Brytanii pełni podobną rolę co Sasza w Polsce. Andrzej na Wyspach wykonuje często prace niewymagające wysokich kwalifikacji, ciężkie i fizyczne. A miejscowy np. John, nie ma ochoty na wykonywanie takiej pracy. Przynajmniej w krótszej perspektywie, Andrzeje wypełniają lukę w brytyjskiej gospodarce. Ich jednak łatanie gospodarki Wielkiej Brytanii powoduje lukę albo kurczenie się polskiej gospodarki i konieczność wręcz zapraszania Saszy, a choćby gości z Indii, Pakistanu czy Turcji, którzy są od Saszy bardziej egzotyczni i mogą w dużej liczbie sprawiać więcej problemów w kwestiach bezpieczeństwa.

Skutki i przyczyny

Andrzeje wyjeżdżający do Wielkiej Brytanii nie pojechali tam ratować miejscowej gospodarki. choćby jeżeli otwarcie rynku przez miejscowy rząd w 2004 roku było obliczone na taki efekt. Andrzeje chcieli spokojniej żyć wykonując zwyczajne prace. W Polsce pensje i możliwość utrzymania się z nich bez zaciskania pasa było zdecydowanie trudniejsze. W teorii, masowy wyjazd Andrzejów powinien spowodować podwyżki pensji, gdyż zaczyna brakować rąk do pracy. Jednak skoro tę lukę mogą wypełnić Sasze i jest to rozwiązanie szybkie i skuteczne, to dlaczego by nie. I tak lukę w polskiej gospodarce łatają m. in. Ukraińcy. Doraźnie ją ratują. Jednak skutkiem ubocznym jest to, iż Polska niczym Wielka Brytania zmienia swoją strukturę narodowościową. Dodatkowo petryfikuje się pewien układ, gdzie państwo obciąża pracodawców, ci szukają oszczędności przez płacenie pensji minimalnych i nic ponadto albo choćby obchodzenia ich przez inne formy zatrudnienia albo wręcz przechodzenie do szarej strefy. Niskie pensje powodują niechęć do pracy przez miejscowych, może kolejne emigracje i konieczność zatrudniania imigrantów bardziej zdesperowanych niż Polacy.

Oczywiście z punktu widzenia pracodawcy niskie pensje i niskie obciążenia (podatek dochodowy i inne składki) to najlepsze rozwiązanie. Składki i podatki to dodatkowy wydatek i poniekąd można to porównać do wtrącania się trzeciej strony, zupełnie niepotrzebnej pracodawcy. Jak mafia wymuszająca haracz, tak państwo, zabiera swoją dolę z czegoś co wypracowali inni. Wymusza płace minimalne, płatne urlopy. A może pracownik wcale tego nie potrzebuje i za wyższą pensję zadowoliłby się brakiem ubezpieczenia, urlopu. Zwłaszcza, iż część tych pieniędzy jest marnotrawiona, służba zdrowia jest niewydolna itp. itd. Pracodawca i pracownik mogliby obaj zarabiać więcej dzięki niewtrącaniu się trzeciej strony. Oczywiście w dużej mierze jest to prawidłowe myślenie. Brak konieczności opłacania kogoś dodatkowego to więcej pieniędzy do podziału na dwie strony. Oczywista oczywistość. Problem jednak w tym, iż w sytuacji państwa minimum i nieregulowanych umów pracodawcy z pracownikiem, to siłą rzeczy silniejszy będzie dyktował warunki. Poza sytuacjami gdy brak jest chętnych do pracy i pensje trzeba podnieść, to pracodawca jest silniejszą stroną. Może dawać głodowe pensje dopóki ktokolwiek je akceptuje. Pracownikom pozostaje strajkować, ale im mniejszych kwalifikacji wymaga ich praca, tym łatwiej ich zastąpić nie spełniwszy żądań. Dlatego mimo wszystko jestem zwolennikiem minimalnych wynagrodzeń, ustalanych prawnie liczby dni urlopowych i różnych praw pracowniczych.

W swoim tekście o „Ziemi Obiecanej” Reymonta, sugerowałem, iż warunki pracy w XIX-wiecznej Łodzi wynikały między innymi od wyznania właściciela. Katoliccy pracodawcy jak Kurowski i Trawiński wyzyskiwali robotników mniej niż ich konkurenci Żydzi. Ciekawie do różnic w podejściu do biznesu katolików i protestantów w Niemczech przełomu XIX i XX wieku opowiadał zmarły w kwietniu Krzysztof Karoń. Od początku Katolickiej Nauki Społecznej, czyli sławnej encykliki Rerum Novarum z 1891 roku Kościół opowiadał się przeciwko liberalizmowi i komunizmowi, opowiadając się za prawem własności, ale przeciwko wyzyskowi znanemu także z łódzkich fabryk tekstylnych XIX wieku. Thomas Storck na łamach “The Distributist Review” dyskutuje z Timem Buschem, katolickim przedsiębiorcą, który jednak wyznaje typowo liberalne idee. Busch jest przeciwnikiem płac minimalnych, wysuwając przeciwko nim dwa główne argumenty. Pierwszy głosi, iż niska pensja motywuje do rozwoju i szukania ścieżek awansu lub zmiany pracy na lepszą, dla lepiej wykwalifikowanych. Drugi to taki, iż przez pensje minimalne część ludzi w ogóle pracy nie znajdzie. Te argumenty się łączą. Lepsza źle płatna praca, dzięki której zdobywa się umiejętności i doświadczenie, co może pomóc znaleźć lepszą pracę niż żadna. A wysokie koszty pracy mogą zniechęcać pracodawców do tworzenia miejsc pracy, gdyż nie będzie ich na to stać. Część będzie zatrudniać „na czarno” i płacić kilka i jeszcze bez wszystkich (nawet jeżeli pozornych w wykonaniu państwa) świadczeń. Zniknięcie części czy wszystkich obciążeń ułatwiłoby pracodawcom tworzenie miejsc pracy, ale to czy byłyby dzięki temu lepiej opłacane to wątpliwe. Od samego etosu pracodawcy zależałoby płacenie więcej jeśliby nie musiał, bez tego, zmuszałaby go wyłącznie sytuacja braku chętnych do pracy. Zakładając, iż niskie płace (wymuszone przez państwo czy nie, bez znaczenia) są niewystarczające by godnie żyć, czy to oznacza, iż możliwość rozwoju i zarabiania więcej na lepszym stanowisku w przyszłości skazuje przykładowego Andrzeja na liczenie każdej złotówki i odmawianie sobie czasem dość podstawowych produktów w teraźniejszości? Co jeżeli nie każdy będzie miał gdzie awansować? Pracownicy na najgorzej opłacanych stanowiskach będą potrzebni zawsze. Czy to znaczy, iż wielu z nich musi się pogodzić z życiem w biedzie przez większość czy całe ich życie? Może system, który to toleruje i wymusza, wymaga korekty?

Trzy systemy

W prostych przepychankach spychamy się często sami w kozi róg zakładając, iż są tylko dwie opcje systemu ekonomicznego: kapitalizm i socjalizm. Z racji, iż oba silnie oddziałują na wyobraźnię, spory są ostre i strach przed byciem posądzonym o sprzyjanie niewłaściwej stronie, powoduje, iż akceptujemy wynaturzenia typowe dla systemu, który uważamy za mniejsze zło. Obracając się w środowisku „konserwatywnych liberałów” wspominanie o jakiejkolwiek państwowej ingerencji w gospodarkę spotka się z automatyczną krytyką na bazie haseł o wolności gospodarczej, przewadze prywatnego nad państwowym i zaletami niskich podatków. Mając te wszystkie hasła za słuszne, mieć należy jednak na uwadze, iż kapitalizm to system egoistyczny i rozumiał to Adam Smith. Bez ograniczeń, które sami sobie narzucamy, najczęściej w związku z wyznawaną religią albo wychowaniu we właściwym środowisku (które wcześniej ukształtowała religia), kapitalista będzie dążyć do maksymalizacji zysków i zyskiwaniu przewagi nad konkurencją. W miarę możliwości będzie dążyć do stania się monopolistą.

Socjalizm to znowu w idealnym stanie monopol państwowy. Ze wszystkimi patologiami centralnego planowania, marnotrawienia publicznych środków i co może najistotniejsze, bez instancji odwoławczej. W kapitalizmie państwo może stanąć niekiedy po stronie pracownika albo przeciwko niemu. Gdy państwo jest pracodawcą i to jedynym, rodzi to kolejne problemy dla pracowników. No i oczywiście wydajność tego systemu jest zła. Argument za socjalizmem to tylko antykapitalistyczne hasła obrony pracowników przed chciwym kapitalistą. W środowiskach, które bardziej nastawiają się na pracownika, cała beznadziejność socjalizmu jest zapominana, gdyż to lepsze niż wyzysk przez kapitalistów.

Systemów wymyślić można więcej i różne propozycje padały. Jedną z nich był dystrybucjonizm (zwany też dystrybutyzmem[1]), którego najbardziej znanymi propagatorami byli Hilaire Belloc i Gilbert Keith Chesterton. W największym skrócie dystrybucjonizm zakładał stworzenie czegoś na wzór średniowiecznych warunków, gdzie powszechna drobna własność była na porządku dziennym. Dzięki temu drobny rolnik, młynarz, stolarz byli niezależni, choć niekoniecznie bogaci. Zaletą takiego systemu było pracowanie „na swoim” bez konieczności zabiegania o stanowiska pracy. Własne pole czy przydomowy warsztat sprawiały, iż nie trzeba było dojeżdżać do pracy, a własna działalność to najlepsza motywacja, by się starać. Chesterton ze swojej strony pisał, iż kapitalizm początku XX wieku powinien zwać się proletaryzmem, bo to proletariat stanowił zdecydowaną większość społeczeństwa. Kapitalistów było stosunkowo niewielu. A także, iż to wielka tragedia, iż większość ludzi pracuje za niskie płace na bogactwo nielicznych, którzy mają nad nimi przewagę[2].

Dystrybucjonizm ma więc te cechy systemu, które są dla mnie cenne, indywidualna i realna wolność. W przeciwieństwie do socjalizmu, nie jest to system, gdzie pracownik jest oficjalnie hołubiony, ale nie oferuje mu się wolności ani godziwego życia, a cały system nie ma znamion wydolności i z czasem doprowadza do nędzy. W przeciwieństwie do kapitalizmu szanuje pracownika, a choćby małego przedsiębiorcę, stawia sobie zadanie upodmiotowienia wszystkich poprzez umożliwienie im posiadania takiego godnościowemu minimum, które wystarczy na godne życie, gdy będzie się uczciwie pracować. Wielu drobnych przedsiębiorców działa lokalnie, dzięki czemu utrudnione jest powstawanie oligopoli i monopoli, co prowadzi do typowego wyzysku słabszych i zdesperowanych przez bogatych i o silnej pozycji na rynku.

Przejście do takiego, czy podobnego co do promowanych wartości systemu wymagałoby pracy intelektualnej i rozsądnych reform. Na pewno kroki, dzięki którym zwiększyłoby się szanse mniejszych „graczy”, rozdrobniło w wielu obszarach własność, są warte podjęcia.

Jeszcze o imigracji

Jakaś korekta systemu jest bezsprzecznie konieczna. W ramach podsumowania chciałem zaznaczyć, iż w relacjach trójkąta państwo-pracodawca-pracownik należy działać rozważnie. Państwo powinno dać pracodawcom przestrzeń nie obciążając ich zanadto kosztami pracy i biurokratycznymi wymaganiami. Jednakże, powinno też dać pracownikom jakieś prawne minimum zabezpieczające przed wyzyskiem (pensja minimalna, płatny urlop). Nie należy bowiem liczyć, iż pracodawca sam z siebie będzie podnosił pensje, jeżeli nie będzie musiał. Państwo powinno pilnować przestrzegania prawa i stanowić dobre prawo. o ile zaś chodzi o imigrację, należy ostrożnie podchodzić do zapraszania wielu pracowników zagranicznych dla doraźnego ratowania gospodarki. Moim zdaniem należy imigrację ograniczyć. Aby jednak nie wylać dziecka z kąpielą i nie prowadzić do kurczenia się gospodarki, należałoby wprowadzić rozwiązania skłaniające Polaków do powrotu do kraju. Możliwość pracy dającej godne wynagrodzenie to podstawa, bez której ciężko liczyć na masowe powroty. Problem jest wieloaspektowy i dużo trudniej znaleźć rozwiązania niż naświetlić część problemów. Imigracja jednak nie jest rozwiązaniem. Imigracja jest narzędziem, by nic nie zmieniać, by wykorzystywać to, iż znajdą się pracownicy o niższych wymaganiach. Sami imigranci nie są niczemu winni. Chcą lepszego życia i godzą się na gorsze warunki, które i tak są lepsze niż w ich krajach. To władze powinny dbać o lepsze życie obywateli. Zamiast dopłacać zagranicznym koncernom, by stawiały wielkie fabryki, czym można potem zabłyszczeć przed wyborami, należałoby raczej sprawić, żeby człowiek był godnie opłacany, nie przepłacał za dom czy mieszkanie i nie napychał tylko kieszeni bankierom, którzy pożyczą na procent. Wolny rynek sam tych problemów nie rozwiąże. Jesteśmy w jakimś punkcie, w którym ktoś ma przewagę, a inny jest na niego zdany. choćby rozsądne obniżki podatków kilka dadzą jeżeli będziemy szli na skróty i łatali dziury rynku pracy tanimi „gastarbeiterami”, gdy można ten problem wykorzystać, by promować repatriację. Trzeba by w to zainwestować i nad tym pomyśleć, ale warto w końcu przejść też do działania.

[1] Więcej na temat dystybucjonizmu można poczytać w artykule Jana Posadzego https://myslsuwerenna.pl/posadzy-dystrybucjonizm-sredniowieczna-idea-przyszlosci/

[2] Myśli z tekstu „Świat najmitów” w zbiorze „Obrona Wiary”. Wydawnictwo Fronda, 2012.

Idź do oryginalnego materiału