Jeszcze niedawno Jarosław Kaczyński i Andrzej Duda uważani byli za najważniejsze postaci polskiej polityki. Formalnie prezydent reprezentował państwo, a prezes PiS rządził partią.
W praktyce jednak ich kooperacja przypominała cyrk, w którym każda próba samodzielnego ruchu była natychmiast tłumiona. To pokazuje coś więcej niż osobiste animozje – ujawnia patologiczny model władzy, w którym instytucje są podporządkowane ambicjom jednej osoby.
Duda w swojej autobiograficznej książce „To ja” przyznaje wprost: „Było mało Jarosława Kaczyńskiego w tej prezydenturze, zwłaszcza w drugiej części”. Zadziwiające, biorąc pod uwagę, iż przez lata media przedstawiały go jako „długopis prezesa”. Oficjalnie lojalność była głównym wyznacznikiem politycznej gry, w praktyce jednak relacja między prezydentem a liderem PiS stawała się coraz bardziej napięta, groteskowa i pełna osobistych urazów.
„To takie jest specyficzne. Na pewno w samym PiS była bardzo duża grupa ludzi, która też nad tym pracowała po to, żeby pokazywać, iż tylko pan prezes Jarosław Kaczyński rządzi w Polsce, a inni nie mają nic do powiedzenia” – tłumaczy Duda. Brzmi to jak opis systemu totalitarnego w miniaturze. PiS nie jest w tym ujęciu partią – to aparat kontroli, w którym każdy, kto próbuje samodzielnie myśleć, jest natychmiast marginalizowany lub wykluczany.
Problem nie tkwi tylko w PiS. Sam Duda, próbując zachować resztki niezależności, narażał się na dziwaczne gry personalne. „Ja zapraszałem Jarosława Kaczyńskiego w drugiej kadencji kilkakrotnie i nie skorzystał z zaproszenia. W związku z tym przestałem zapraszać” – mówi były prezydent. Odmowa nie była tylko politycznym zgrzytem – to demonstracja monopolu prezesa na władzę, który stawiał osobiste urazy ponad interes państwa.
Patrząc na to szerzej, mamy do czynienia z mechanizmem, w którym państwo formalnie istnieje, ale jego funkcjonowanie podporządkowane jest kaprysom jednej partii i jednego człowieka. Kaczyński, nie sprawując urzędu prezydenta ani premiera przez cały okres Dudy, wciąż decydował o kierunkach polityki. To pokazuje, iż polska scena polityczna ostatnich lat była teatrem, w którym decyzje państwowe w dużej mierze podporządkowane były wewnętrznym grom i ambicjom lidera.
Duda próbował balansować między lojalnością wobec PiS a własną pozycją. Jego decyzje były stale interpretowane jako reakcje na wolę Kaczyńskiego, każda próba samodzielnego działania spotykała się z subtelną, ale skuteczną presją partyjną. Efekt? System, w którym hierarchia lojalności przesłania konstytucyjne obowiązki i interes publiczny, a obywatel nie ma realnego wpływu na władzę.
Trudno znaleźć inne porównanie niż autokratyczny model w miniaturze. Instytucje przestają istnieć jako równorzędne ośrodki władzy, a państwo staje się narzędziem w rękach jednostki. Kaczyński i PiS pokazali, iż formalny podział władzy jest iluzją, a prezydentura Dudy – paradoksem: „było mało Jarosława Kaczyńskiego w tej prezydenturze”, a mimo to każdy jej ruch był nadzorowany, każda decyzja – interpretowana przez aparat partyjny.
Podsumowując, relacje między Duda a Kaczyńskim nie były tylko politycznym napięciem. Były dowodem na to, iż polska scena polityczna może stać się areną cyrku władzy, w którym instytucje są fasadą, a realna władza skupiona jest w rękach jednego człowieka. To gorzka lekcja o państwie, które pozornie działa, a w praktyce podlega jednemu kaprysowi.